potrafił mu odpowiedzieć. Rodzice chcieli tylko znaleźć swoje dzieci.
W końcu Sandy przedarła się aż pod ogrodzenie boiska. Przylgnęła do siatki i spojrzała w stronę parkingu. Na asfalcie leżały dzieci. Niektóre przykładały sobie do głów kompresy, inne podsuwały pokaleczone łokcie i kolana do opatrunku pięciorgu ochotnikom krzątającym się w zorganizowanym naprędce punkcie sanitarnym. Sandy rozpoznała Susan Miller, mamę Johnny’ego, pielęgniarkę ze szpitala w Cabot. Dostrzegła też Rachel Green, przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego, która bandażowała właśnie nadgarstek jakiemuś ośmiolatkowi. Dan Jensen, miejscowy weterynarz, pochylał się nad chłopcem w zakrwawionych dżinsach. Czerwona plama otaczała dziurę wyrwaną w mocnym materiale nogawki. Chłopiec został postrzelony. Boże, rana od kuli. A więc naprawdę strzelano. Wszystko to działo się naprawdę. Ktoś otworzył ogień w szkole w Bakersville. Sandy zrobiło się niedobrze. Nagle ujrzała wicedyrektorkę, Mary Johnson. Chwyciła ją za rękę. – Mary, Mary, co się stało? Co z dziećmi? Widziałaś Becky i Danny’ego? Mary wyglądała na wstrząśniętą. Jej zazwyczaj starannie ułożone włosy były teraz potargane, a twarz lśniła od potu. Popatrzyła nieprzytomnie, ale po chwili poznała Sandy i objęła ją pocieszającym gestem. – Och, tak mi przykro. Robimy, co możemy. – Czy coś się stało moim dzieciom? Gdzie są Danny i Becky? Gdzie są moje dzieci!? – Ciii, wszystko w porządku. Na pewno. Muszę cię prosić, żebyś odeszła spod szkoły. Wszyscy uczniowie zostali przeprowadzeni na drugą stronę ulicy. Nauczyciele ustawili ich klasami. Tam musisz szukać Dana i Becky. – Ale widziałaś ich? Nic im nie jest? Moment wahania. Dziwny błysk w oczach. Sandy poczuła, jak oddech znowu więźnie jej w gardle. – Nie wiem – odparła wreszcie Mary Johnson. – Mamy tyle dzieci... – Nie widziałaś ich?! – Ewakuowaliśmy większość uczniów. Trochę potrwa, zanim zapanujemy nad sytuacją. – O Boże, nie widziałaś moich dzieci! – Proszę cię, Sandy... – Ktoś zginął? Powiedz mi tylko, czy ktoś zginął? Uścisk Mary Johnson stał się mocniejszy i Sandy wyczytała wszystko w jej posępnym spojrzeniu – to czego wicedyrektorka nie chciała powiedzieć na głos, to, z czym będą się borykali w Bakersville przez następne dni, miesiące, lata: wśród dzieci były ofiary śmiertelne. Wszystko działo się naprawdę. Sandy nie mogła oddychać, nie mogła myśleć. Chciała cofnąć czas choćby o sześć godzin, kiedy była jeszcze w domu, przygotowywała dzieciom śniadanie i całowała każde z nich w rozwichrzoną czuprynę. Chciała cofnąć czas jeszcze o dziesięć godzin, kiedy układała je w łóżkach i czytała bajkę na dobranoc. Tak powinno wyglądać ich życie. Byli tylko dziećmi, na litość boską. Tylko dziećmi. Ktoś w tłumie krzyknął. Sandy i Mary odwróciły się właśnie w chwili, gdy w drzwiach szkoły ukazali się Walt i Emery z noszami. – Z drogi! Z drogi! – ryczał Walt. Policjant z Cabot wrzeszczał na ludzi, żeby zrobili przejście. Wjazd blokował jakiś samochód. Nikt nie wiedział, kto go w tym miejscu zostawił. Policjant nawet nie próbował szukać właściciela. Wsiadł do wozu i wrzucił bieg na luz. Dwaj młodzi mężczyźni pomogli przepchnąć samochód na bok. Tłum nagrodził to małe zwycięstwo oklaskami. Tymczasem Walt już zapuszczał silnik w karetce. I wtedy Sandy zobaczyła Chuckiego Cunninghama. Biegł przez parking z jasnowłosą dziewczynką na rękach. Becky. Sandy rzuciła się w jego stronę, zanim Mary Johnson zdążyła ją powstrzymać. Pędziła przez parking jak szalona. – Mamo! – krzyknęła Becky.