Uśmiechnął się do sprzedawczyni, Dorie Reader, kobiety około pięćdziesiątki, z nogami jak patyki, wielkim

  • Stoisław

Uśmiechnął się do sprzedawczyni, Dorie Reader, kobiety około pięćdziesiątki, z nogami jak patyki, wielkim

30 January 2023 by Stoisław

145 ciałem i tapirowanymi blond włosami, wymęczonymi trwałą. Kupił hot doga i poprosił o musztardę dijon. - Już panu mówiłam, panie T. John, że jeżeli chce pan coś wykwintnego i wyszukanego, to trzeba pójść na drugą stronę, do Burleya. T. John prychnął. To był stały żart. Burley, miejscowy bar ze striptizem, zamykano za każdym razem, gdy był otwierany. Sam T. John zamykał go parę razy. Trochę cebuli, trochę korniszonów, żółta musztarda i już miał lunch. Nie mógł się napić piwa, więc zadowolił się największą coca-colą. Poprosił o paczkę cameli i lekarstwo na nadkwasotę. - Smacznego - powiedziała Dorie. T. John butem otworzył drzwi. - Nawzajem. Na zewnątrz, w blasku południowego słońca, zauważył, że przed drzwiami Burleya kręci się kilku nastolatków, i że tylko kwestią czasu jest kolejne zamknięcie lokalu. Źle. Burley był porządnym facetem, starał się płacić alimenty na dzieci trzem byłym żonom i dostarczał Prosperity nie do końca przyzwoitej rozrywki. Dziewczyny na scenie zarzucały cyckami i kręciły tyłkami, ale klienci trzymali się w bezpiecznej odległości. Tancerki miały maski i kryły się pod pseudonimami. Burley dbał o to, żeby nikomu nic się nie stało i dobrze płacił dziewczynom za ich trudy. Jednak, mimo najlepszych intencji Burleya, zdarzały się kłopoty. Za dużo alkoholu, za dużo męskich hormonów, rozebrane dziewczyny i wszechobecna broń. Do tego zestawu należy dodać ostre, oskarżycielskie kazania pastora Spearsa. Burley nigdy nie miał ani chwili spokoju. Jeżeli nie dawali mu się we znaki klienci, robili to religijni fanatycy. T. John uważał, że Burley powinien sobie odpuścić, ale on najwyraźniej uważał, że jego powołaniem jest prowadzenie lokalu ze striptizem. Spears mógł grzmieć z kazalnicy, organizować marsze przeciwko lokalowi i skazywać jego właściciela na piekło, ale T. John wiedział, że kilku najbardziej religijnych członków jego kościoła mogło mieć porządnego kaca na niedzielnych nabożeństwach, bo w sobotę trochę sobie wypili, patrząc na wyginające się prawie nagie tancerki. Zmierzył wzrokiem okolicę zza okularów słonecznych, powoli przeżuwając hot doga. Dzisiaj nie martwił się Burleyem. Nie. Dzisiaj był pochłonięty, jak zresztą przez ostatnie dwa miesiące, sprawą cholernego pożaru w tartaku Buchanana. Floyd Dodds naciskał, bo chciał rozwiązania sprawy. Oczekiwał, że T. John wskaże mu sprawcę albo przynajmniej znajdzie kozła ofiarnego, a on jeszcze nic nie miał. Nawet tej wariatki nie mógł znaleźć. To go gryzło. Cholera, nawet psy dały się wyprowadzić w pole. Wzięli do lasu dwa psy gończe. Dali im powąchać nocną koszulę Sunny z zakładu, w którym zamknął ją Chase, i wypuścili psy tam, gdzie dzieciaki twierdziły, że widziały czarownicę. Od razu pognały, ale zaczęły krążyć wkoło, ujadając przeraźliwie. Nie opuściły polany, nie wyczuły tropu w lesie. Wyglądało na to, że Sunny zniknęła. Zupełnie jakby rzeczywiście była czarownicą, za jaką ją uważano. Może któryś z przyjaciół Pedersona wyskoczył na Ziemię i porwał ją, a potem zabrał na drugą stronę wszechświata? A może jednak nie była wariatką? Może była sprytniejsza od tych, którzy starali się ją odnaleźć? A sprawa podpalenia tartaku i morderstwa nadal była nie rozwiązana. Żadne alibi nie zostało podważone. Starzy Buchananowie byli w Kalifornii, Derrick i Felicity w domu razem z dziećmi, Sunny była zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, a Willie pił w mieście. Wielu ludzi widziało go, zanim poszedł grzebać w pogorzelisku. Tylko Cassidy była sama w domu. Pracowała przy komputerze, a przynajmniej tak twierdzi. Ale ona raczej nie wyglądała na podejrzaną. T. John przekonywał samego siebie, że wcale nie dlatego, że ma tak piękne złote oczy i wspaniałe włosy. Uważał, że tego rodzaju osoba nie mogłaby podpalić własności ojca. - Tracisz trop, Wilson - wymamrotał do siebie, kończąc hot doga. Wytarł usta serwetką, zmiął ją i wyrzucił zatłuszczony papier do śmietnika, z którego się wysypywało. Wsiadł do nagrzanego służbowego samochodu. Sprawy posuwały się do przodu, ale wolno. Za wolno dla Doddsa. Za wolno dla T. Johna. Co tydzień dostawał nowe informacje z Alaski na temat Marshalla Baldwina. Obserwował wszystkich Buchananów i McKenziech. Miał nadzieję, że popełnią błąd. Ale podejrzenia okazały się bezpodstawne. Nie udało mu się sprowokować ich do ani jednego kłamstwa, które mógłby udowodnić. Jego ludzie przeszukiwali okoliczne szpitale i kliniki, próbując ustalić, jakie blizny miał Brig McKenzie. W dzieciństwie na pewno coś sobie złamał albo tak się pokaleczył, że trzeba było go szyć. Gdy T. John znajdzie stare dokumenty szpitalne, porówna je z raportem z sekcji zwłok Marshalla Baldwina. Jak dotąd jednak nie znaleziono nic, co mogłoby mu pomóc. Widocznie Brig nie miał przejść z lekarzami. - A do cholery z tym! Kiedyś zazdrościł bogatym. Był synem rolnika, który cały czas żył w strachu, że straci kilka marnych akrów ziemi. Jego żona pracowała od świtu do nocy, żeby zarobić na życie. T. John był najstarszy z sześciorga dzieci i zawsze mu się wydawało, że pieniądze rozwiązałyby większość jego problemów. Teraz nie był już tego taki pewien. Coraz lepiej poznawał Buchananów i nabierał coraz większego przekonania, że nie widział smutniejszych i bardziej nieszczęśliwych ludzi. Wziął duży łyk coli, połknął dwie tabletki przeciw nadkwasocie i otworzył paczkę cameli. Czuł, że ta sprawa 146 wpędzi go z powrotem w nałóg. Nie czuł się ani trochę winny, gdy zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Od kiedy rzucił palenie, przytył trzy kilogramy. Wiedział, że gdyby palił, schudłby i myślałby trzeźwiej. Rozwiąże sprawę i znowu rzuci palenie - postanowił. Da odpocząć płucom. Z papierosem w ustach uruchomił stacyjkę i wyjechał z parkingu. Gonzales zadzwonił, że ma nowe informacje o Marshallu Baldwinie. Może w końcu coś się wyjaśni. Cassidy weszła do domu. Było zupełnie cicho, jedynie z gościnnego pokoju dobiegał odgłos lejącej się wody. Z pokoju Chase’a. Wyobraziła go sobie, jak próbuje się umyć i nie zamoczyć gipsu. Wiele razy chciała mu pomóc, ale się nie zgadzał. Nie chciał, żeby oglądała jego nagi tors, biodra, pośladki, jakby się bał, że popełni nieodwracalny błąd, pozwalając, by znowu znaleźli się w tak intymnej sytuacji. Rzuciła torebkę i kluczyki na kuchenny blat i zeszła na dół. Do cholery, w końcu jest jego żoną. Ma prawo patrzeć na jego ciało i dotykać go. Była zmęczona głupimi gierkami i poczuciem winy, że mogłaby zakłócić jego prywatność. Nawet nie pofatygowała się, żeby zapukać. Przekręciła klamkę i uśmiechnęła się, gdy się okazało, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Przez otwarte okno wpadał gorący wiatr. Drzwi łazienki były niedomknięte. Przez szparę widziała zaparowane lustro nad umywalką. Spod prysznica dochodził hałas - szum wody, ciche uderzenie upuszczonego mydła i przekleństwa Chase’a, który usiłował je podnieść. Gdy zobaczy ją w pokoju, pewnie powie, że się do niego włamała. No i co z tego. W ogóle się tym nie przejmowała. Serce jej łomotało. Usiadła na brzegu łóżka. Jego łóżka. Tego, którego nie chciał z nią dzielić. Przez sekundę miała ochotę zdjąć ubranie, wślizgnąć się pod pościel i czekać, aż Chase wykuśtyka z łazienki i zastanie ją nagą, gotową mu się oddać. Opamiętała się. Łatwo zgadnąć, jak by zareagował. Szum wody nagle ustał. Cassidy ledwie mogła oddychać. Patrzyła w stronę łazienki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Chase. Biodra miał owinięte ręcznikiem. Czarne, kręcone włosy sięgały mu za uszy. Skóra mocno opinała gładkie, twarde mięśnie brzucha. Wokół płaskich brodawek kręciły się czarne włosy. Nie miał już gipsu. Nawet jej nie powiedział, że dzisiaj mu zdejmują. Zrobiło jej się przykro. - Co ty tu robisz, do cholery? Patrzyła w zdumieniu na jego rękę i nogę, które do dziś ukryte były pod gipsem wydawały się troszkę szczuplejsze i bledsze od zdrowych. - A jak myślisz? - zareagowała za szybko jak na jej gust. - Czekam na ciebie. Nie powiedziałeś mi, że idziesz do lekarza, ani że... - Wydawało mi się, że się dogadaliśmy. Ten pokój jest mój... - Jestem twoją żoną, Chase. - W jej głosie słychać było niecierpliwość. - W tym domu nie ma krat więziennych, kłódek, bram ani kluczy. Nie ma linii na podłodze, która oddzielałaby ciebie ode mnie. Żyjemy razem. - Do niedawna nie przeszkadzał ci nasz układ. - Może zmieniłam zdanie? - Serce waliło jej jak młotem. Czuła, że musi zrobić ten krok i zdobyć go. Albo go stracić. Po raz pierwszy od wielu lat nie mogła znieść tej myśli. - Ale może ja nie zmieniłem. To nie jest dobry pomysł. Przypomniała sobie, jak się kochali przy stawie. Wiedziała, że kłamie. Podeszła do niego. - Nigdy nie musiałam cię prosić. Nigdy. - Odważnie patrzyła mu w oczy. - To ty nalegałeś. Kiedy się pobraliśmy, nie mogłeś się mną nacieszyć. Zaciął usta. - Nie chcę tego słuchać. - Nie pamiętasz? - To było dawno. - Nie tak dawno - przypomniała mu, wypinając wyzywająco biodro. Wciągnął powietrze. - Wiele się zmieniło. - Nie, Chase. To my się zmieniliśmy, ty i ja. Ciebie całkowicie pochłonęła praca, a ja ci na to pozwoliłam. Tak samo jak ty ponoszę winę za... kryzys w naszym małżeństwie, ale chcę to zmienić. - Tutaj? Teraz? - Tak. - Zadarła głowę prowokująco, patrząc mu zuchwale w oczy. Jej ciało było na wyciągnięcie ręki. - Chyba najwyższy czas. - Jestem kaleką - przypomniał jej. Jego oczy ciemniały. - Może ty nie pamiętasz, ale zapewniam cię, że twój brat pamięta świetnie. - Nie jesteś kaleką. Jesteś moim mężem. - Podeszła do niego odważnie. Czuła zapach mydła na jego ciele. - Chase... - Zamknęła oczy i dotknęła jego nagiego ramienia. Nie odsunął się. - Tylko mnie przytul - wyszeptała, wtulając się w niego. Jego mięśnie napięły się, jakby walczył z własnym ciałem. 147 - Nie mogę - powiedział szorstko. - Proszę. - O Boże, Cassidy. - Otoczył ją ramionami, silnymi i kojącymi. - Źle robimy. - Nieprawda. - Przycisnęła usta do jego szyi. Jęknął. Ich ciała drżały w tym samym rytmie. Napięte mięśnie Chase’a rozluźniły się. Pochylił głowę, przywarł ustami do jej warg i zaczął ją całować z taką pasją, że zabrakło jej tchu. Długo tłumione pragnienie zaczęło trawić jej wnętrze, rozpalało w niej krew i wylewało się na zewnątrz. Objęła go rękami za szyję i odwzajemniła pocałunek, dając mu poczuć, jak go pragnie. - Cass, myślę... - Nie, Chase. Nie myśl. Po prostu czuj. Objęła jego usta swoimi. Jej wargi rozchyliły się zapraszająco. Chase wsunął język między jej zęby, a jego ręce delikatnie przesunęły się do góry po jedwabnej bluzce. Zmiął materiał, gdy dotknął jej piersi. Brodawki od razu stwardniały. Ocierała się o niego jęcząc, a on całował ją w oczy, policzki i kark. Rozpiął jej bluzkę i zsunął z niej spódnicę. Jej piersi nie kryły się już pod przezroczystym stanikiem. Dotykał ich, wodząc szorstkimi palcami po odciśniętym śladzie koronki. Podniósł Cassidy i przytulił, opierając się plecami o ścianę. Językiem delikatnie pieścił jej obojczyk. - Cassidy. Cassidy. Pocałowała go mocniej. Czuła, że się opiera. - Kochaj mnie. Jęknął i położył ją na łóżku. Jego łóżku. Oczy mu pociemniały. - Nie mogę. Jeszcze nie. Poczuła się poniżona i rozczarowana. - Czy my mamy jakiś rozkład, o którym nie wiem? - Drżał jej głos. - Na miłość boską, Chase, nie odpychaj mnie... Ale on już zdążył się od niej odwrócić. Przez chwilę widziała jego plecy. Ze złością wsunął ręce w rękawy koszuli. Zrzucił ręcznik i szybko włożył bokserki. Przez moment widziała jego nagie pośladki. Znalazł dżinsy i warknął, bo o mało się nie przewrócił, gdy chciał je założyć. Oparł się o ścianę. - Cholera - mruknął. Z trudem zgiął chorą nogę. - Nie musisz się ubierać. - Przecież nie mogę paradować nago, prawda? Zapiął rozporek i przeszył ją wzrokiem. - Mam coś dla ciebie. - Co? - Ostrzeżenie. - Jakie ostrzeżenie? - Poważne ostrzeżenie. Od twojej rodziny. - Mojej rodziny? Oj, przestań... Chase wsunął pasek w szlufki i szybko go zapiął. Chyba był zły na nią, na siebie, zły na cały świat. - Czyżbyś nie słyszała najnowszych wieści? - Jakich? Prychnął z niesmakiem. Zarumienił się, zakładając adidasy. - Znając skłonność Felicity do rozsiewania plotek, myślałem, że zadzwoni do ciebie, jak tylko się o tym dowie. Pobiłem się wczoraj z twoim bratem. W biurze. Żeby nie gadać zbyt wiele, powiem krótko: groził tobie i mnie. - Derrick? Przecież on nie mógłby... - Mógłby, Cassidy, i zrobił to. Byłem głupi, że zawołałem go do mojego gabinetu. Usiłowałem go zmusić, żeby się przyznał, że to on podpalił tartak. - Derrick? Ale przecież on był wtedy z Felicity... - Może i był, przez chwilę. Ale on był w tartaku, Cassidy. Widziałem go z pół godziny przed pożarem. Zaczęła myśleć gorączkowo. - Powiedziałeś Wilsonowi? - Jeszcze nie. Nie wszystko pamiętam. Lekarz mi powiedział, że mogę mieć trudności z przypomnieniem sobie niektórych rzeczy. Może nie sądziłem, że to ważne. - Wydaje mi się, że z twoją pamięcią jest wszystko w porządku - powiedziała Cassidy podejrzliwie. - Ja też tak myślałem. Do wczoraj. Nie mogę iść na razie do Wilsona, bo nie mam świadków. Mam jednak dowody, że Derrick defraudował pieniądze. - Musisz zadzwonić na policję. - Zadzwonię. - Nie spuszczał z niej wzroku. - Kiedy nadejdzie odpowiednia pora. - Ale... - Nie martw się, Cass. Poradzę sobie. - Co powiedział Derrick? - Nie mogła uwierzyć, że jej brat mógłby podpalić tartak, zabić człowieka albo... 148 Dlaczego nie? Zawsze był okrutny i myślał, że inni żyją tylko dzięki jego wspaniałomyślności. I że Felicity zrobi dla niego wszystko. Nawet skłamie, żeby ukryć, że jest mordercą. Wzdrygnęła się na tę myśl. - Jak na razie Derrick jest górą. Stłukł mnie. Potraktował moją twarz jak worek treningowy. Westchnęła w proteście. - I nic nie mogłem na to poradzić. - Jak myślisz, co on może nam zrobić? Napaść nas? - Nie wiem. Ale nie poddam się bez walki. Chodź, coś ci pokażę. Rzucił jej swoją bluzę. Założyła ją i wyszła za nim. Chase otworzył drzwi ciężarówki i z samochodu wyskoczył czarny, lśniący owczarek niemiecki. - Stój! - Rozkazał Chase i pies zamarł. - Cassidy, poznaj Ruskina. Roześmiała się na widok zwierzęcia, które usiadło i wpatrywało się w nią jasnymi, złotymi oczami. - Poznajcie się dobrze. Ruskin sprawi, że każdy, kto zachce się tu zakraść, najpierw porządnie się nad tym zastanowi. Felicity spojrzała na zegarek i po cichu klnąc na męża, otworzyła drzwi pokoju córki. Angela spała jak niemowlę, oddychając miarowo i głęboko. Okno sypialni było otwarte, a zasłony powiewały na wietrze. Felicity zorientowała się, że coś jest nie tak, i chociaż czuła się jak szpieg, przeszła na palcach po dywanie, podniosła kołdrę i zobaczyła, że jej pierworodna córka jest ubrana w obcisłe dżinsy, czarną koszulkę bez rękawów i tenisówki. - Wiem, że nie śpisz. Angela nie zareagowała, nadal udając, że śpi. - I wiem, że chcesz się wymknąć i spotkać z tym chłopakiem od Cutlerów. - Usiadła na krześle przy oknie. - No to sobie udawaj dalej, ale ja będę tu siedziała całą noc i dopilnuję, żebyś nie wyszła z domu. - Na miłość boską, mamo... - Nigdy więcej nie bluźnij, gdy się do mnie zwracasz. Angela usiadła i odgarnęła z oczu ciemne włosy. - A ty nie nazywaj Jeremy’ego tym chłopakiem od Cutlerów, jakby był gorszy. - Jest gorszy. Niewystarczająco dobry dla ciebie. Nazywasz się Buchanan. - Pieprzenie! - Właśnie! Jeszcze raz użyjesz takiego języka i tak oberwiesz, że nie ujrzysz już światła dziennego, nie wspominając o tym Cutlerze - Jeremym. Angela groźnie spojrzała na matkę. - Nie powstrzymasz mnie! - Nie? - Felicity nie miała zamiaru pozwolić, żeby szesnastoletnia córka dyktowała jej warunki. - Jeśli będę musiała, wynajmę prywatnego detektywa, żeby cię śledził i robił zdjęcia. Jeżeli ten chłopak cię dotknie, pójdę na policję i będę tak głośno wrzeszczała, że cię zgwałcił, że usłyszą w Nowym Jorku. - Nie zrobisz tego! - Oczywiście, że zrobię. Zrobię wszystko. Nie chcę, żebyś popełniła błąd. - Jeremy nie jest błędem. Felicity rozumiała naiwne myślenie córki. Czy nie czuła tego samego do Derricka, kiedy była w jej wieku? Różnica była jednak taka, że Derrick nazywał się Buchanan i pochodził z dobrej rodziny. Przynajmniej dokonała dobrego wyboru. - A jeżeli zdecyduję się pójść na policję? Felicity zamarło serce. - A po co miałabyś to robić? Angela uśmiechnęła się chytrze, ukazując w ciemności białe zęby. - Bo wiem o tacie - powiedziała z tonem wyższości, który wstrząsnął Felicity. - Co wiesz? - Zmroziło ją. Angela potrząsnęła głową. - Nie zdradzam sekretów, mamo. Chcę tylko, żebyś zrozumiała. Jeżeli powiesz choćby słowo przeciwko Jeremy’emu, odpłacę ci tym samym. - Ty mała... - Aaa. Uważaj, mamo - zakpiła. Cieszyło ją, że wodzi Felicity za noś. - Nie wiem, o czym mówisz. - Oczywiście, że wiesz, mamo. Zastanów się. Może byś już sobie poszła? Przyjmijmy, że śpię i nabieram sił przed jutrzejszym dniem w szkole. - Nie spotkasz się z tym chłopakiem. - Jasne. Myśl, co chcesz. Ale jeżeli nie zostawisz mnie natychmiast w spokoju, tata będzie miał problem. Poważny. Pomyśl, co się wtedy stanie z twoją reputacją? - Nie mam zamiaru dać się szantażować, Angelo. 149 - Trudno. I tak dawałaś się przez lata. Felicity wstała szybko i przeszła przez pokój. Chwyciła córkę za ramiona i uderzyła ją w twarz. Angela odchyliła głowę i uderzyła się o poręcz łóżka. - Ty suko! - krzyknęła dziewczyna. - Ty pieprzona suko! Następny porządny policzek. Felicity zabolała ręka. Skrzywiła się, gdy Angela mocno uderzyła głową w zagłówek. Dziewczyna zaczęła płakać. Felicity udawała, że nie widzi przerażenia w oczach córki, ani że zuchwałość szesnastolatki znika. - Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, Angelo. - Felicity ledwie poruszała ustami. - Nie masz pojęcia, z czym walczysz. Nie spotkasz się z tym chłopakiem i koniec. A we wrześniu pójdziesz do szkoły świętej Teresy w Portland. Uczy tam jeszcze kilka zakonnic. Może one będą umiały nauczyć cię odpowiedniego zachowania. - Wyszła wyprostowana z pokoju. Chciało jej się wymiotować. Nigdy wcześniej nie uderzyła córki. Skręcało ją, gdy o tym myślała. Dorastała podziwiana przez ojca, który jednak nie miał żadnych oporów, żeby bić ją płaską stroną szczotki do włosów. Robił to, dopóki nie wyszła za Derricka. Ojciec chciał nauczyć swoją upartą córkę szacunku. Doświadczenia z dzieciństwa zrobiły swoje. Felicity obiecała sobie, że nie użyje przemocy wobec swoich dzieci, choćby nie wiem, co zrobiły. Czasami jednak kobieta musi wziąć na siebie nieprzyjemny obowiązek. Czasami trzeba złamać zasady. Jak dziś. A jeżeli Angela kiedykolwiek spróbuje wymknąć się do tego wstrętnego pryszczatego typka, to Jeremy Cutler będzie miał takie kłopoty, że się z nich nie wygrzebie. Felicity zbyt dobrze wiedziała, do czego kobieta może się posunąć dla mężczyzny. Doświadczyła już wszystkiego. Dała się poniżać, czuła potworny strach, ból, wściekłość i palącą zazdrość. Ale przeżyła. I da sobie radę z takim gnojkiem jak Jeremy Cutler. - Zadzwonisz? - Derrick usłyszał miękki kobiecy głos, gdy w pośpiechu szedł do samochodu. Obejrzał się przez ramię, zobaczył ją w drzwiach taniego motelu przy rzece Willamette. Była boso, ubrana jedynie w czarne jedwabne bikini. Miała dopiero szesnaście lat. Jej czarne włosy, błękitne oczy i uśmiech przypominały mu Angie, jego siostrę. Miała na imię Dawn. - Zastanowię się. - Derrick, powiedziałeś, że zadzwonisz. - Zapłaciłem ci, tak? - Wsiadł do ciężarówki. W środku było strasznie duszno. - Nie robię tego dla pieniędzy. Opuścił szybę. - Jasne. - Robię to, bo cię kocham. Boże! Mógł to usłyszeć każdy cierpiący na bezsenność w tym obskurnym motelu. Okna były pootwierane. Było po pierwszej w nocy. Włożył kluczyki do stacyjki i uruchomił silnik. - Dobrze. Masz jak wrócić? - Nie martw się o to. Tylko zadzwoń. - Dawn odgarnęła włosy niesamowicie zmysłowym ruchem. Było to niemal jawne zaproszenie. Stanik zsunął się jej lekko, ukazując jedną małą pierś. - Zadzwonię - obiecał. Wiedział, że Felicity zabiłaby go, gdyby dowiedziała się, że pieprzy się z dziewczyną, która jest w tym samym wieku, co ich córka. Z dziewczyną podobną do jego siostry, dziewczyną, która może pobiec na policję i wpędzić go w bardzo poważne kłopoty. Ale nie zrobi tego. Za bardzo lubiła biżuterię, ładne ciuchy i nowy mały kabriolet. Jej matka też pracowała w interesie i kiedy czasem Dawn nie było pod ręką, zajmowała się nim Lorna. On nigdy nie prowokował sytuacji, ale też nigdy nie odmawiał. Nie była tak młoda i ponętna jak jej córka, ale miała wprawny język i umiała gadać. Kiedy nie miał zbytniej ochoty, Lorna była naprawdę twórcza. Wynajdowała rozmaite stroje - stanik z otworami na brodawki, majtki bez kroku, i skórzany pas z podwiązkami, zdobiony metalowymi ćwiekami. Kusiła go, smagała batem, który łaskotał i ciął, pociągał i zadawał ból. Skóra Lorny nie była już jędrna. Przytyła, straciła szczupłą talię i chociaż miała o wiele większe piersi niż jej córka - olbrzymie góry ozdobione tatuażem kolibra, on wolał młody tyłek i uda, które potrafiły godzinami obejmować go w pasie. Nawet drobne piersi Dawn były podniecające, kiedy ściskała je i gięła się nad nim, pozwalając, żeby brodawki drażniły jego usta, a zaraz potem je cofała. Z Dawn mógł grać ostro. Uwielbiał, kiedy mówiła do niego: Tatusiu i błagała, żeby ją bił. Płakała, a on całował ślady po uderzeniach. Którejś nocy Dawn zaproponowała, żeby zostali w domu, zamiast jechać do motelu. Derrick zgodził się. Mieszkanie było zniszczone, dlatego sądził, że dziewczyna będzie zadowolona, że pojadą do hotelu, gdzie będą mieli obsługę. W pokojach śmierdziało dymem z papierosów i tłuszczem, który przywarł do piekarnika. Ale tej nocy Dawn była bardzo podniecająca - ubrana jak mała dziewczynka, z włosami związanymi w kitki. Nie sprzeciwiał się. Zaprowadziła go do pokoju matki. Rzucił ją na łóżko. Kiedy w najlepsze się z nią pieprzył, do pokoju weszła Lorna. Przyglądała się. Potem wkroczyła do akcji. Pochyliła się nad nim i przytrzymując swoje wielkie piersi, podsunęła mu balony z brodawkami wielkości półdolarówek. 150 - Spróbuj tych, kochanie. Potarł je językiem i poczuł dziwny smak. - To koka, skarbie. Nie blefuję. Spodoba ci się. Zaczął je łakomie ssać, wyginając się do góry. Naga Dawn, jedynie z wstążkami na kitkach, siedziała na nim okrakiem. - Dalej, kochanie - krzyczała Lorna coraz wyższym głosem, głośniej niż kiedykolwiek. Myślał, że pęknie mu kręgosłup albo że się udusi, kiedy wcisnęła mu mocniej cycek do ust. Krzycząc, zaczął wchodzić w młode, jędrne ciało, ssąc ogromne piersi Lorny. Od lat nie był tak podniecony. Potem zrobił to jeszcze raz, z matką i córką. Kokaina podkręciła jego zmysły. Narkotyk i wielkie cycki podziałały na niego tak bardzo, że prawie przestał myśleć. Potem Lorna dała mu więcej. Przez lata unikał narkotyków, ale teraz był strasznie podniecony. Wciągnął tylko trochę, ale od tej nocy brali razem i czasami robili to w trójkę. Zawsze na olbrzymim łóżku Lorny. Podniecał się na samą myśl o tym, mimo że właśnie wracał z Oregonu do Prosperity. Dzisiaj było inaczej. Dawn zgodziła się z nim wyjechać i dała mu to, czego chciał, a nawet więcej, ale wyczuł w niej jakiś niepokój, jakby skrywała tajemnicę. Jesteś zboczeńcem, Buchanan. Zboczeńcem. To, co robisz jest perwersją. To jeszcze dziecko. Zły na siebie, włączył radio. Miał nadzieję, że usłyszy wiadomości albo muzykę country, która zagłuszy wyrzuty sumienia. Ale ktoś, pewnie któraś z córek, zmieniła stację na starego rock and rolla. Wszystko w nim zamarło, gdy z głośników popłynęły słowa piosenki, które wdarły się do jego umysłu. Piosenki, którą pamiętnej nocy śpiewał Elvis. Której melodię Derrick tak bardzo starał się zapomnieć. Love me tender, love me true All my dreams ful fill... Kochaj mnie czule, kochaj mnie prawdziwie, spełnij wszystkie moje sny... Miał wtedy siedem lat. Obudził go koszmar. Zawołał matkę, ale Lucretia się nie zjawiła. Pociągając nosem i starając się ukryć łzy, poszedł po ciemku do jej pokoju, ale nie odezwała się, kiedy zapukał. - Mamusiu, mamusiu! - popłakiwał. Nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły. Łóżko było pościelone. Mimo późnej nocy matki nie było ani w sypialni, ani w łazience, ani w garderobie. Poszedł do pokoju ojca na końcu korytarza. I wtedy usłyszał jej ulubioną piosenkę, śpiewaną przez Elvisa. Poszedł za dźwiękiem. Nie prowadził do jadalni, gdzie zwykle ją słyszał, ale na korytarz, a potem do garażu. Długi kabel biegł przez cały korytarz, niczym brązowy wąż, którego tam nie powinno być. Bo cię kocham... Wziął kilka głębokich oddechów i powoli szedł za niskim, kojącym głosem Elvisa. - Mamusiu? - zaczął się denerwować. Przesuwał się z plecami przy ścianie. Wiedział, że ten wąż to nic dobrego. Piosenka nagle skończyła się. W domu zaległa cisza. Słychać było jedynie warkot pracującego silnika samochodu. - Mamusiu? Elvis znowu zaczął śpiewać tę samą piosenkę. Derrick zauważył otwór na dole drzwi garażu, przez który sznur wchodził do środka. - Mamusiu? Tato? - Zaschło mu w gardle. Chciało mu się wymiotować. Pociągnął mocno drzwi. Otworzyły się. Ze środka wydostała się chmura błękitnego dymu. Serce mu kołatało. Smród był potworny. Jak przez mgłę zobaczył ich nową wieżę stereo na przenośnym stoliku. Widocznie mama chciała ją mieć w garażu. Z łomoczącym sercem podszedł do samochodu i zobaczył ją w środku. Jej głowa leżała na kierownicy nowego, lśniącego samochodu, który dostała na urodziny. Próbował otworzyć drzwi od strony kierowcy, ale były zamknięte. Krzyczał do niej i walił w szybę. Zaczął się dusić. Muzyka grała tak głośno, że ledwie mógł ją przekrzyczeć. Gryzący dym nabrał mu się do przełyku. - Mamo! - Dlaczego śpi w samochodzie? - Obudź się! Obudź się, mamo! - Nie ruszyła się. Oczy zaczęły mu łzawić od dymu. Był przerażony jak nigdy dotąd. Coś było nie tak. Uderzył pięściami w szybę. Drzwi garażu otworzyły się. Odwrócił się i zobaczył ojca w krzywo zawiązanym krawacie, z rozczochranymi włosami. Na szarej twarzy malowało się niedowierzanie. - Co tu się dzieje? Derrick, co ty robisz? Lucretia? Twarz Reksa wykrzywiła się z przerażenia. - O, Boże, nie! Podbiegł do samochodu. Spróbował otworzyć drzwiczki samochodu swoimi kluczykami, ale żaden nie pasował. Chwycił młotek z półki ściennej i walnął w szybę od strony pasażera. Szkło wpadło do samochodu, rozbryznęło się po cementowej podłodze i poleciało w powietrze. ... I zawsze będę cię kochać - Lucretia! Och, kochanie, co ty zrobiłaś? Co ja zrobiłem? Przez dziurę w szybie włożył do środka rękę i zwolnił blokadę drzwi. Otworzyły się. Wyłączył silnik i wyciągnął żonę z samochodu - prezentu urodzinowego, który stał się jej zabójcą. - Nie! Nie! Nie! - krzyczał. Elvis śpiewał w tle. Rex wyciągnął żonę na zewnątrz i położył ostrożnie na trawie 151 przy garażu. Pochylił się nad nią i usiłował robić sztuczne oddychanie, wdychając powietrze w jej rozchylone usta i naciskając klatkę piersiową. - Zadzwoń po policję! Derrick stał jak wryty. - Cholera, Derrick, wezwij policję! - Ja... nie wiem, jak. - Drżała mu broda, trząsł się ze strachu i od płaczu. - Tatuś, ja nie... - Zadzwoń do informacji, na miłość boską. Powiedz, żeby wezwali pogotowie do Buchanana. Derrick z trudem przełknął ślinę. - Ja... ja... tatusiu, czy mama umrze? - Nie, jeżeli natychmiast wezwiesz pogotowie! Szybko! Derrickowi jakoś udało się dotrzeć do domu. Wszedł na krzesełko, żeby dosięgnąć do telefonu w kuchni. Wykręcił zero. Poczuł, że po nodze cieknie mu ciepła strużka. - Musicie przysłać pogotowie i uratować mamusię! - szlochał tak głośno, że kobieta po drugiej stronie linii prawie go nie rozumiała. - Ona umiera! Umiera! Choć minęło wiele lat, na wspomnienie tamtej nocy Derricka ogarniał potworny niepokój. Wszyscy mu tłumaczyli, że to nie jego wina, że był mały i mógł nie pamiętać adresu. W końcu był tylko dzieckiem. Ale nigdy sobie nie wybaczył. Nie wybaczył mu też ojciec. Od tamtej pory zaczął odnosić się do niego inaczej. Syn przestał być najpiękniejszy i najmądrzejszy w oczach Reksa Buchanana. Całą swoją ojcowską troskę przeniósł na maleńką córkę, żywą kopię matki. Derrick, nie rozumiejąc, co się dzieje, robił wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę ojca. Próbował dobrego i złego. Przekonał się, że złe rzeczy przynoszą lepsze efekty i są o wiele bardziej zabawne. Było wiadomo, że jest dziedzicem Buchanana, ale nigdy już nie był kochany. Nie tak, jak kiedyś. Nie był uwielbiany tak, jak kiedyś. Tej nocy, kiedy Bóg odebrał mu matkę, Derrick Buchanan stracił również ojca. 22 Oswald Sweeny potwierdził to, co Cassidy już wiedziała. Marshall Baldwin był człowiekiem bez przeszłości. Nie miał dzieciństwa, nie miał młodości, nie miał pierwszej miłości. Nie znalazła się babcia, która odpowiedziałaby na pytania, ani zapomniana siostra, która poprosiłaby o więcej informacji. Nie pamiętał go też żaden nauczyciel szkolny. - Tak. - Głos Sweeny’ego było dobrze słychać, chociaż dzwonił z Alaski. - Wygląda na to, że nasz facet pojawił się tam, gdy miał dziewiętnaście lat. Sprawdziłem dokumenty w Kalifornii i wie pani, co? Rzeczywiście w Glendale w 1958 roku urodził się Marshall Baldwin, ale kiedy poszukałem dalej, okazało się, że zmarł pół roku później. Zespół nagłej śmierci noworodka. Rozmawiałem z jego matką. Mieszka teraz we Fresno. Cassidy ścisnęły się wnętrzności. Nie były to zaskakujące nowiny, mniej więcej to samo usłyszała od Michaela Fostera. A to oznaczało, że wkrótce Bill Laszlo będzie miał te same informacje. - Nie było innych facetów o tym samym nazwisku? - Było wielu, ale wszystkich sprawdziłem. Żyją albo umarli, ale nie można ich brać pod uwagę. Po niemowlaku z Glendale ktoś bez trudu mógł przyjąć nazwisko. O Boże. - Zachodzę w głowę, czy Baldwin to Brig McKenzie. - Sweeny jakby odgadł jej myśli. - Całkiem możliwe. - Zaschło jej w gardle. - Nie byłby tak podobny, zwłaszcza po wypadku. - Po wypadku? - powtórzyła. - Tak. Baldwin miał potworny wypadek w tartaku. Coś wybuchło i kawałek drewna uderzył go w lewą stronę twarzy. Miał operację. Ale to wcale nie wyklucza tego, że ten facet to McKenzie. Chce pani, żebym się tym zajął? - Był zniecierpliwiony, jakby w końcu znalazł coś, na czym może położyć łapę. - Nie, dziękuję... - Ledwie mogła się skupić na rozmowie. - Zrobił pan nawet więcej niż trzeba. Proszę mi przysłać rachunek. Tutaj, na adres redakcji. - Nie ma sprawy. Odłożyła słuchawkę i spojrzała znad biurka na Billa Laszlo. Oparty o ściankę działową, wpatrywał się w Cassidy. - Złe wieści? - spytał z chytrym uśmieszkiem. - Cały ty. - Selma podjechała na krześle obrotowym do przepierzenia. Bill musiał się szybko odsunąć, żeby na niego nie wpadła. Selma przeczesała sobie palcami loki. - Jeżeli nie przestaniesz jej zadręczać, naprawdę będzie musiała zacząć palić. Laszlo nie zwrócił na nią uwagi. Wziął przycisk do papieru z biurka Cassidy. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Czego chcesz, Bill? - Potwierdzenia. - Czego? 152 - Że Marshall Baldwin to naprawdę Brig McKenzie. - Tego nie wiem. - Że McKenzie był sprawcą pierwszego... - Podniósł do góry jeden palec. - ...i drugiego pożaru. - Podniósł drugi palec. - Teraz to już wymyślasz, a nie informujesz. - Nie powiesz mi chyba, że to zbieg okoliczności, że był przy pierwszym i przy drugim pożarze? - Nic ci nie powiem. Nie znasz faktów, Bill. To tylko twoje domysły, a o ile mi wiadomo, „Times” nie publikuje spekulacji. - Przecież ty też się nad tym zastanawiałaś. Policja również. Każdy myślał, że poszkodowany facet to Brig. Potem się okazało, że nazywa się Baldwin, ale myślę, że to tylko zasłona dymna. Prawdziwą zagadką jest, dlaczego twój mąż kłamie. - Nie wiesz, że... - Powiedz mu, że wpadnę. - Nie będzie z tobą rozmawiał. - Będzie. - Jak go zmusisz? Zastosujesz metody gestapo? - Daj jej spokój - mruknęła Selma. - Chodź, Cassidy. Czas na małą przerwę na raka pnie. - Zabrzęczała bransoletkami, przewieszając sobie torebkę przez ramię. W kącikach ust Billa malowała się irytacja. - Nie możesz mnie unikać. Albo będziesz mi pomagać, albo będziesz przeciwko mnie. Możesz firmować wiadomości swoim nazwiskiem albo być źródłem informacji. - Rezygnuję. Z obu rzeczy. - Cassidy wyłączyła komputer i wzięła teczkę i torebkę. - Biorę kilka dni wolnego. Nie wytrzyma w redakcji ani chwili dłużej. Nie chciała wykręcać się od stanowczych pytań Billa. Wiedziała również, że bezskutecznie będzie starała skupić się nad innym artykułem, który jej w ogóle nie obchodzi. Myślała jedynie o tym, że Brig nie żyje, a Chase skłamał. Ile razy pytała go o Briga? Jak często podsuwała mu myśl, że facet, który zginął, mógł być jego bratem? A on kłamał. Bo przecież wiedział. Musiał wiedzieć. Jechała do domu. Miała w głowie mętlik. Jeżeli Brig mieszkał na Alasce pod przybranym nazwiskiem, to po co wrócił do Prosperity? I kiedy przyjechał? Od jak dawna Chase znał prawdę o swoim bracie, który - jak twierdził - nie żył? Czy zaplanowali spotkanie z Brigiem? Czy Sunny o tym wiedziała? Łupało ją w głowie, kiedy wjeżdżała do garażu. Nie starała się uspokoić, nie policzyła do dziesięciu. Chciała natychmiast usłyszeć odpowiedzi. Dosyć kłamstw! Dosyć gier. - Chase! - wrzasnęła, wchodząc do domu tylnymi drzwiami. Miała ściśnięty żołądek i wrzała w niej krew. Ruskin, który leżał pod kuchennym stołem, podniósł się, żeby ją przywitać. Pogłaskała go po głowie, a potem ruszyła dalej. - Chase? Zobaczyła, że wychodzi ze swojego pokoju. Był nagi do pasa, miał na sobie szare spodnie, mokre przy pasku. Był spocony. Miał czerwoną twarz i poczochrane włosy po wysiłku i bolesnych ćwiczeniach rehabilitacyjnych, które miały wzmocnić jego mięśnie. Od czasu bójki z Derrickiem, codziennie ćwiczył do granic wytrzymałości. Teraz stał, opierając się o ścianę. - Nie było żadnego Marshalla Baldwina - oznajmiła wprost, patrząc na niego chłodno. - O czym ty mówisz? - Sprawdziłam to. Sprawdziło też Biuro Szeryfa, Bill Laszlo i Oswald Sweeny. - Sweeny... Detektyw, którego wynajęłaś? - Sweeny mieszkał w Portland, a potem przeprowadził się do Anchorage. - Zrobiła dwa kroki w stronę męża. - Marshall Baldwin, zanim skończył dziewiętnaście lat i zaczął pracować przy remoncie rurociągu, nie istniał. Ani na Alasce, ani w Kalifornii. I wiesz, co? Jedyny Marshall Baldwin, jaki w tym mniej więcej czasie urodził się w Kalifornii, umarł jako niemowlę. Na zespół nagłej śmierci noworodka. - A kto twierdzi, że Baldwin urodził się w Kalifornii? - Nie okłamuj mnie, Chase! - prawie krzyknęła. - Wiem. - Uderzyła się w pierś. - Wiem, że nieznajomy, czy Marshall Baldwin, czy jak go tam zwą, to był Brig. To tylko kwestia czasu, żeby to udowodnić. - Boże, Cassidy, posłuchaj siebie... - Ja to wiem, do cholery! - Trzęsła się ze złości. Chwyciła go za ramiona. Jej paznokcie wbiły się w jego mięśnie. Zacisnął zęby, potem rozluźnił szczęki, a jego oczy nabrały koloru nocy. Wyglądał jak skazaniec. Westchnął i zamknął oczy. - W porządku. Skoro tak bardzo chcesz to usłyszeć... Baldwin to był Brig. Jej świat runął. Przygniotła ją długo ukrywana prawda. - O Boże - wyszeptała. Jej ręce oderwały się od Chase’a. Mało się nie potknęła, próbując odsunąć się od niego. Nie potrafiła poradzić sobie z żalem. Objęły ją silne ramiona. - Wiedziałeś. - Miała ściśnięte gardło. Targały nią emocje. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Jak mogłeś kłamać... Mocno ją ścisnął. Szarpnęła się, chcąc się uwolnić. 153 - Dlaczego, Chase? - Rozpłakała się. Łzy popłynęły jej po policzkach. Obiecała sobie, że nie uroni ani jednej łzy z powodu Briga McKenziego, że będzie zachowywała się tak jakby nie żył, ale zawsze tlił się w niej płomyk nadziei. - On tego chciał. - Nie rozumiem. - Bał się, że gdybyś wiedziała, że on żyje, nigdy nie ułożyłabyś sobie życia, nigdy nie odnalazłabyś siebie. - Wiedziałeś przez cały ten czas? - Jej głos był ledwie szeptem. Ustami dotykała jego klatki piersiowej, bo przyciągnął ją do siebie. - Od dawna. - Zanim się pobraliśmy? Zawahał się. Westchnął. - Tak. - O Boże. - Zmusił mnie, żebym mu przysiągł. - Chase... - Zadarła głowę i poczuła jego usta na swoich. Czuła własne łzy i zapach jego potu. Czuła ciepło i mimo bólu albo z powodu tego bólu, poddała się pragnieniu, które zrodziło się głęboko w niej. Instynktownie zarzuciła mu ręce na szyję. Jego język zderzył się z jej zębami. Niecierpliwie otworzyła usta. Przez myśl przeszło jej, że nie powinna się z nim kochać, bo jeżeli mu się odda, będzie to znaczyło, że przebacza mu jego kłamstwa. Nie dopuszczała jednak do siebie nic poza bliskością jego silnych mięśni, męskim zapachem, który drażnił jej nos i smakiem jego skóry. Podniósł ją i z wysiłkiem zaniósł do sypialni. Położył ją na łóżku. Nie przestając jej całować, niecierpliwymi palcami rozpinał guziki bluzki. - Cassidy - wyszeptał jej w skórę. Rozchylił bluzkę i wilgotnymi, rozpalonymi ustami pocałował ją w mostek. Poczuł szybkie bicie jej serca. Oddychała z trudem. Usłyszała delikatny szmer rozpinanego zamka w spodniach i zamknęła oczy. Tak długo na to czekała. Błądziła palcami po jego twardym ciele, napiętych mięśniach, gładkich biodrach. Rozpiął jej stanik i zanurzył głowę w piersiach, oddechem łaskocząc jej brodawki. Drażnił je językiem, ssał i szczypał zębami. Rosnące podniecenie zawładnęło jej ciałem. - Zapomniałem, że jesteś taka piękna. Pocałował ją znowu. Dotknął jej pośladków i zaczął pieścić palcami wewnętrzną stronę ud. Drżała z podniecenia i wiła się pod nim. Poczuła, że rozchyla jej nogi kolanami. Ułożył się tak, żeby ciężar jego ciała opierał się na zdrowej nodze. - Chcesz mnie, Cass? - Tak. - Ledwie mogła mówić. - Od kiedy? - Od zawsze. W jego oczach pojawił się cień. - Gdyby tylko... - Zacisnął zęby i gwałtownie w nią wszedł. Ogniście. Zachłannie. Jakby w ten sposób mógł wymazać przeszłość, ból i kłamstwa. Jakby chciał wyrwać z niej duszę. Jej ciało odpowiedziało podobnie, gorąco i niecierpliwie. Wbiła mu palce w ramiona i przywarła do niego. Krew w niej wrzała. Wygięła się w łuk i objęła go nogami w pasie. Miała wrażenie, że pokój znika, dom nie istnieje i są tylko oni i wszechświat. Mężczyzna. Kobieta. Miłość. Chase. Brig. Miłość. Obrazy wirowały jej przed oczami. - O Boże, nie mogę przestać... - krzyknął. Jego ciało zesztywniało. Jęknął rozpaczliwie. Wstrząsnęły nią konwulsje. Świat eksplodował, a wszystkie gwiazdy zaczęły migotać. Było tak duszno, że nie mogła oddychać. Chase opadł na nią sapiąc, a ona z rozkoszą przyjęła jego ciężar. Objęła jego spocony tors, palcami dotykając umięśnionych pleców. - Tęskniłam za tobą - wyszeptała ze łzami w oczach. - A ja za tobą. Gdybyś wiedziała, jak bardzo... Nadal oddychał z trudem, a jego słowa przepełnione były beznadzieją, której nie rozumiała. - Przytul mnie. - Będę cię przytulał, dopóki będę mógł - wyszeptał w spocone kosmyki jej włosów. - Dopóki tylko będę mógł. Sunny spojrzała w ołowiane niebo. Chmury przesłoniły słońce. Wiał złowrogi wiatr i mimo upału, który był nie do zniesienia - po południu temperatura dochodziła do trzydziestu pięciu stopni - Sunny poczuła podmuch zimny jak śmierć. Każdego ranka przenikał ją do szpiku kości. Potem krążył jak pies, aż w końcu cichł. Niezmordowany. Niezaspokojony. Nie chciała dłużej być więźniem. Wydawało jej się, że wszędzie otaczali ją strażnicy. Najgorzej było w szpitalu. 154 Potem chciał jej pilnować Rex. Nalegał, żeby została na jego ziemi, w małym domku u podnóża gór, gdzie ją ulokował. Gdzie odwiedzał ją Willie. Gdzie czuła się prawie bezpiecznie. Dopóki nie zrozumiała, że Rex jest słaby i że w końcu wyjawi władzom, gdzie ona jest. Wtedy stamtąd odeszła i zaczęła się włóczyć po lesie. Wiedziała, że jest potrzebna synom. Znowu przed oczami miała obraz ognia i wody. Kłopoty. Straszliwe. Spojrzała na księżyc i gwiazdy, ale nie było ich widać. Las pogrążony był w całkowitej ciemności. Nie bała się. I była cierpliwa. Czekała na znak. Cassidy przeciągnęła się w łóżku i zorientowała się, że jest sama. Chase już wyszedł, ale to nie miało znaczenia. Tej nocy nadrabiali stracony czas. Kochali się i zasypiali tylko po to, żeby kochać się znowu. Swędziało ją całe ciało i czuła pieczenie między nogami. Narzuciła na siebie jego koszulę i zapinając ją, poszła boso do kuchni. Kawa była już zaparzona. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że Chase stoi przy stawie i wpatruje się w wodę. Czekał na nią. Nie chciała go rozczarować. Wybiegła na dwór. Koszula wiła jej się między nogami. Czuła łagodną pieszczotę powietrza na nagiej skórze. Zobaczył, że idzie, ale nie uśmiechnął się do niej. Zastanawiała się, czy wszystkie stare mury, które zburzyli zeszłej nocy, powstały na nowo. - Kto ostami, ten fujara! - zawołała. Odwrócił się do niej. Na minutę zamarło jej serce. Był tak podobny do Briga, że zaparło jej dech w piersi. - Coś się stało? - Nie. Ja... - Ale z niej idiotka. Zbyt wiele emocji naraz. - Chodź! Rozpięła guziki i koszula ześlizgnęła się na ziemię. Cassidy wbiegła do lodowatej wody. Nie pozwoliła błądzić niebezpiecznie swoim zdradzieckim myślom. Zanurkowała głęboko, dotknęła dna, a potem wynurzyła się, żeby złapać oddech. Chase nie stał pod drzewem. Nie było go. Wyczuła ruch. Nagle wynurzył się przy niej z otwartymi ramionami, rozbryzgując wodę. - Jesteśmy nienormalni. Z brody kapała mu woda. Wziął ją w ramiona. - Ej, bo się utopię! - Nie. Ja cię uratuję. Odnalazł jej usta. Objął ją rękami i nogami. Poczuła, że jego męskość wzbiera, mimo lodowatej wody. Krew w niej wrzała. Nagle zawładnęło nią pożądanie. Zamknęła oczy, otrząsnęła się z wątpliwości i na nowo poddała się temu mężczyźnie, swojemu mężowi. Dopiero później zrozumiała, że popełniła błąd. Siedzieli na ganku, trzymając w rękach kubki z gorącą kawą i przyglądali się koniom Cassidy, które pasły się na trawie za stawem. Promienie słońca przedzierały się przez chmury i ozłacały boki klaczy i ogierów, które oganiały się ogonami od much i skubały suchą trawę. Nigdy nie kupiła sobie źrebaka ani ogiera. Remmington był ostatnim. Siedziała na krześle w szlafroku, opierając stopy na stole. Ruskin warował przy niej na podłodze. Chase leżał wyciągnięty na sofie, z lekko uniesioną chorą nogą. Miał na sobie opuszczone nisko na biodrach wyblakłe dżinsy i koszulę którą ona narzuciła, wychodząc z łóżka. Miejscami była mokra. Nie zawracał sobie głowy, żeby ją pozapinać. - Czekasz - powiedział w końcu, biorąc łyk kawy - żebym powiedział ci o Brigu. - Chyba powinnam się dowiedzieć? Utkwił w niej niebieskie oczy, a potem spojrzał na horyzont. - Chyba tak. - Zawahał się przez moment i potarł kark. - Brig skontaktował się ze mną cztery czy pięć lat po tym, jak wyjechał. Znalazł mnie w Seattle. Powiedział, że mieszka w Anchorage, że kilka lat pracował przy rurociągu, potem w tartaku, a w końcu sam kupił tartak. Chciał, żeby wszyscy, ty, mama, całe to cholerne miasto, myśleli, że zginął, zmarł albo jak tam chcesz sobie to nazwać. Nigdy nie miał zamiaru wrócić. - To było zanim, czy po tym, jak się ponownie spotkaliśmy? Zanim. Ale przez bardzo długi czas nie dawał znaku życia. Wtedy już byliśmy ze sobą i... kazał mi tobie powiedzieć, że nie żyje. - On tak powiedział? - wyszeptała, próbując zlekceważyć ból, który znowu odezwał się w jej sercu. - Myślał, że tak będzie najlepiej. Zrozumiała. Chase od samego początku wszystkich okłamywał. - On... A co powiedział na to, że się spotykaliśmy? Jego oczy były okrutne. - Nic. - Nie próbował wybić ci tego z głowy? - Mówię ci, że w ogóle go to nie obchodziło. Cassidy, nie możesz się z tym pogodzić? Coś się nie zgadzało. Czuła to w kościach. Dziennikarska intuicja mówiła jej, że Chase nie mówi prawdy. 155 Znowu. Ręce jej lekko drżały i wylało się trochę kawy. Poparzyła sobie rękę. - Powiedział mi, że to nie on podpalił tartak. - Wiem. - Ale nie wiesz, co się stało. - A ty wiesz? - wyszeptała. Serce łomotało jej jak szalone. Kim jest ten człowiek, który tyle wiedział i cały czas milczał? Kim jest jej mąż, z którym się kochała? Ile tajemnic miał przed nią przez te wszystkie lata? Ile myśli zachował tylko dla siebie? - Brig pojechał do tartaku, żeby załatwić sprawę z Jedem Bakerem. Pobili się u nas w domu, ale Brig był przekonany, że Jed jeszcze nie dostał za swoje. Przyjechał za późno. Tartak stał już w płomieniach. Zobaczył Williego, wbiegł do środka i go wyciągnął. Wrócił po Jeda i starał się go wydostać. - W jego oczach nagle pojawił się mrok. Mówił ledwie słyszalnym szeptem. - Nie udało mu się, bo między nimi była ściana ognia. - A Angie? Chase odwrócił wzrok i patrzył w dal. - Brig przysięgał, że nie wiedział, że ona tam jest. Nie widział jej z Jedem. Dowiedział się później. - O Boże. - Cassidy nagle zrobiło się zimno. Poczuła się tak, jakby weszła do ciemnego, lodowatego jeziora. Przypomniała sobie pożar, sięgającą nieba ścianę płomieni, chmury dymu i wstrętny, oślepiający strach... Chase znowu na nią spojrzał. - Powiedział, że pomogłaś mu uciec. Uparłaś się, żeby wziął twojego konia. Pokiwała w milczeniu głową. - I dałaś mu medalik świętego Krzysztofa. - Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że nie mogła odwrócić wzroku. - Chyba nosił go cały czas. Miał go tej nocy, kiedy wrócił. Łzy napłynęły jej do oczu. Zacisnęła zęby, żeby się nie rozpłakać. Kubek wypadł jej z rąk na ganek i stoczył się między paprocie i azalie. - On nigdy cię nie zapomniał, Cass. - Dlaczego wrócił akurat teraz? Odwrócił wzrok. - Chase? Co powiedział? Chase podniósł się z kanapy i usiadł na ławie, na której Cassidy trzymała bose stopy. Ujął je w ciepłe dłonie, które niosły pocieszenie. - Bo nadszedł czas. Wrócił, bo chciał się dowiedzieć, kto podpalił tartak. Wiedział, że oskarżono jego. Postanowił poznać prawdę. Miał pieniądze i sądził, że nikt go nie rozpozna. Prosił, żebym mu pomógł. Kupno drewna i cała reszta, to był tylko kamuflaż. - Ale przecież ludzie by go rozpoznali? Zgolił brodę... - Na początku nikomu by się nie pokazywał. Poza tym wyglądał inaczej. Miał złamany nos, bo przytrafił mu się wypadek, gdy pracował w tartaku. Twarz mu się trochę zmieniła. - A ty go poznałeś? Przełknął z trudem ślinę, mocniej ścisnął jej łydkę, a potem się podniósł i pociągnął ją, żeby wstała. - Oczywiście. - A ja bym go poznała? Wpatrywał się w nią przez chwilę, która wydawała się wiecznością. Odezwał się niskim, pełnym uczucia głosem, którego nie była w stanie pojąć. - Nie sądzę, Cass. Chmury odpłynęły, odsłaniając słońce. - Może chciałabym się z nim pożegnać. Objął ją mocniej i przyciągnął do siebie. - Ja też. Chwyciła go rękami w pasie i trzymała mocno. - Ja... Przepraszam, za cały ból, jaki ci zadałam. Przez Briga... - Ćśśś. To już za nami. - Jego oddech połaskotał ją we włosy. Łzy popłynęły jej po policzkach. - Tak? - Zastanawiała się, czy kiedyś naprawdę o wszystkim zapomną, czy duch Briga McKenziego będzie ich dręczył zawsze. - Musimy pozwolić, żeby to umarło. - Ale jak? Dopóki nie dowiemy się, kto podpalił tartak, kto zabił Angie, kto... - Wzdrygnęła się, i przesunęła rękami po jego plecach. Poczuła silne mięśnie pod koszulą. - Kto był ojcem jej dziecka? - Myślisz, że to on? - spytał Chase. Stał nieruchomo, a jego ciało nagle zesztywniało. - Nie wiem, o Boże, nie wiem. - Przywarła do niego rozpaczliwie, głaszcząc go po ramionach. Pocałował ją. Jego oczy jaśniały z przejęcia. - Cass, kocham cię. - Zamrugał, jakby wstydził się do tego przyznać. Jakby te dwa słowa miały nadać kurs ich 156 życiu. I wtedy ją olśniło. Jak grom z jasnego nieba. O Boże, nie! Nie teraz! - Co? - wyszeptała tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Jak do mnie powiedziałeś? - Cassidy... - Nie... nie... - Miała wrażenie, że ganek przesuwa jej się pod nogami. - Od czasu pożaru mówisz do mnie Cass, a nigdy przedtem... O Boże... - W jej umyśle zaczęły wirować obrazy. Chase wychodzący spod prysznica z ręcznikiem wokół bioder, ubrany w spodnie od dresu, bez koszuli, nagi w łóżku zeszłej nocy, w stawie dziś rano. Zaczęła drżeć. - Co? Przesunęła rękami po jego ramionach, badając je palcami i nic nie znalazła. Nic! - Cassidy? - Puść mnie! - Wyrwała mu się, patrząc na niego z przerażeniem. Miała spocone ze strachu ręce, a serce waliło jej jak oszalałe. - Zdejmij to - nakazała. - Po co? - Zdejmij koszulę! - niemal wrzasnęła. Bała się, że oszaleje. - Po co? - Wiesz, po co. Zatopił w niej niebieskie oczy, zdjął koszulę i trzymał ją w wielkiej dłoni. - Odwróć się. - Zwariowałaś? - Odwróć się, do cholery! Zrobił to posłusznie, unosząc ręce nad głowę, jakby nie miał nic do ukrycia. Jego plecy były idealnie gładkie. Miał tylko kilka świeżych blizn, ale nie było śladu po kuli, którą jako dziecko przez przypadek wystrzelił w niego Brig. Śladu, który dotykała tysiące razy. - Jak mogłeś? Splunął i spojrzał jej w twarz. Przez chwilę nie spuszczał z niej wzroku. Wydawało jej się, że trwa to całą wieczność. Ledwie stała. W uszach szumiało jej tak głośno, jakby słyszała ryk morza. Z niedowierzaniem patrzyła na jego dumny podbródek i wyprostowane plecy. Nagle dotarła do niej prawda. Tak oczywista, że nie mogła pojąć, dlaczego nie domyśliła się jej wcześniej. Zresztą nikt się nie domyślił. - Nie jesteś moim mężem. Nie jesteś Chase’em... - Ugięły się pod nią kolana. Oparła się o ścianę. Czuła straszny ciężar. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. - Cass... - Nie. Nie nazywaj mnie tak! - Ogarnęła ją histeria. Nie widziała nic, poza przerażającą prawdą. Jak mogła być tak ślepa? Jego uporczywe spojrzenie, linia szczęki, ostry rysunek warg, sposób, w jaki zakładał koszulę. - Chase nie żyje, tak? - Łzy nabiegły jej do oczu. - Mój mąż. On nie żyje! Chciał jej dotknąć, ale się wyrwała, bojąc się jego dotyku, jego spojrzenia, jego samego. - Nie! - Cass, posłuchaj, proszę, spróbuj zrozumieć... - Zrozumieć? Zrozumieć? Zastanów się, o co prosisz, na miłość boską! Jego dłoń zacisnęła się w pięść. - Nie chciałem... - Jasne! To była część twojego planu! O Boże, co ze mnie za idiotka! Skończona idiotka! - Jej głos stał się o oktawę wyższy. Powietrze kłuło ją w płucach. Nie mogła oddychać, nie mogła się ruszyć, nie była w stanie myśleć. - Oczywiście, że chciałeś! Przez cały czas znałeś prawdę i ukrywałeś ją przede mną. Przed swoją matką. Przed wszystkimi. - Załamał jej się głos. Czuła, że drżą jej wargi. - Nie mogę uwierzyć, że byłam taka głupia i tak cholernie ślepa. Przysunął się do niej, a ona potknęła się, odskakując od niego. - Nigdy więcej nie próbuj mnie dotknąć - ostrzegła. Przytrzymując się ściany, podeszła do drzwi. Skóra dłoni ocierała się boleśnie o mur. - Gdybyś poczekała chwilę i posłuchała... - Nie chcę niczego słuchać! - Musisz! Stanęła nieruchomo. Miał rację, chociaż ciężko jej było to przyznać. Nie mogła uciec. Stanęła na ganku, podniosła głowę i spojrzała na niego z wyrzutem. - Na miłość boską, Brigu McKenzie, co ty zrobiłeś? 23 Powinien był jej powiedzieć od razu. Cholera, i chciał. Miał zamiar. Nigdy nie zamierzał jej zwodzić ani oszukiwać, ale nie miał wyjścia. Był przyciśnięty do muru. Teraz nim gardzi. Stała przed nim nieruchomo, wyzywająco, drżała i bała się zbliżyć choćby o krok. 157 - Dlaczego skłamałeś? - Nie skłamałem. To ty uważałaś, że jestem Chase’em. - Twoja tożsamość... medalik... - jej głos brzmiał już pewniej. Pełen był nowej, zadziornej siły. - Zamieniliśmy się. Chase leżał przywalony drzewem. Chciałem go wydostać, ale nie mogłem. To był jego pomysł. - Tamta potworna noc prześladowała go od czasu pożaru. Chase miał zakrwawioną, wykrzywioną z bólu twarz. Bela na plecach wyciskała z niego życie. Brig zamknął oczy, ale nie mógł pozbyć się obrazu brata błagającego, żeby zamienili się portfelami i żeby dał mu coś swojego. Brig się nie zgodził. Gdy chciał odsunąć drzewo, które przygniatało brata, Chase wyciągnął rękę i jednym ruchem zerwał Brigowi łańcuszek z szyi. - Zrób to dla mnie - błagał. Jego twarz, tam gdzie nie była poparzona, była śmiertelnie blada. - I dorwij sukinsyna, który to zrobił. Zrozpaczony, spocony Brig robił wszystko, żeby go uratować. Trzymał go za rękę. - Wyjdziesz z tego! Musisz! - Na miłość boską, Brig! To już koniec. - Sprowadzę pomoc! - Daj mi ten cholerny portfel! I weź moją obrączkę. Zrób to dla Cassidy! - Nie, Chase, sprowadzę... - Zamknij się i rób, co mówię. Dla Cassidy i dla mnie! - Chase oddychał z trudem. Z nosa i z ust leciała mu krew. Zaciskał z bólu zęby. - Choć raz w życiu nie bądź egoistą! Uległ. Szybko wyjął portfel z kieszeni Chase’a i zdjął mu z palca obrączkę, a potem wcisnął mu do ręki swój portfel, zaciskając jego palce na wytartej skórze. - Dobrze. - Głos Chase’a był przytłumiony. Przewrócił oczami. - Wytrzymaj! Zaraz wracam. - Śmiertelnie przerażony Brig pobiegł z powrotem do biura. Sięgające czarnego nieba płomienie trzaskały i syczały, pożerając trociny, wióry, kawałki drewna i wszystko, co napotkały na swej drodze. Serce Briga łomotało. Kaszlał. Czarny, dławiący dym, który wzbijał się do nieba, dusił go w płuca. - Proszę, Boże... To nie może być prawda! Nie znowu! Otworzył drzwi do biura. Gorące powietrze wtargnęło do płuc. Tartakiem wstrząsnęła kolejna eksplozja, która wyrwała mu drzwi z ręki. Iskry wzbiły się w powietrze niczym fontanna ognistych węgli. Stopy Briga oderwały się od ziemi. Upadł na plecy. Oświetlone płomieniami niebo wyglądało jak wielka czarno-pomarańczowa plama i było nieziemsko gorące! Próbował się podnieść. Znowu uderzył o ziemię. Rękę i kolano przeszył ból. Krzyknął. Lecący kawałek metalu uderzył go w głowę. - Chase! - jęknął. Zamroczyło go. Skroń przy prawym oku pulsowała od bólu. Krzyknął. Pogrążył się w ciemności. Nim stracił przytomność, poczuł ulgę, że nie będzie cierpiał meczami w płomieniach, które z pewnością go strawią. Ocknął się w szpitalu. Wszyscy zwracali się do niego imieniem brata. Musiał wszystko wyjaśnić. Obiecał sobie, że gdy wyjdzie ze szpitala i stanie na nogach, opowie, jak było. - Kto to zrobił? - dopytywała Cassidy. - Kto jest podpalaczem? Derrick? - Zamrugała oczami. Brig zauważył, że ledwie może utrzymać się na nogach. - Nie wiem. Ale się dowiem. Obiecałem to Chase’owi. - Kłamiesz, Brig - oskarżyła go. Była blada, drżała i wpatrywała się - w niego, jakby miała przed sobą wcielonego diabła. - Byłeś tam! I przedtem, i teraz! - Nie podpaliłem tartaku ani wtedy, ani teraz! Przysięgam na Boga! Patrzyła na niego, jakby rozpaczliwie chciała mu uwierzyć. - Kto mógł chcieć zabić Chase’a? Przygniatało go poczucie winy, ciężkie niczym ołów. - Wielu ludzi. Wiedział, że Derrick zagarnia pieniądze, wiedział o Reksie i Sunny, wiedział o wiele za dużo. Przez lata narobił sobie wrogów. Ale wtedy, gdy wybuchł pierwszy pożar, nikt nie życzył mu śmierci. - Brig wsadził ręce do kieszeni. - Myślę, że w pożarze, w którym zginęła Angie, miałem zginąć ja. Tylko ktoś pomylił mnie z Jedem Bakerem. To ja miałem być tamtej nocy z Angie. Byłem z nią na przyjęciu u Caldwella. - Myślisz, że to ciebie chcieli zabić? - powtórzyła, jakby coś zaczęło świtać jej w głowie. - Może tym razem również. - Wtedy i teraz też? Ale kto? Nikt nie wiedział, że wróciłeś... - Ktoś wiedział. - Kto? - Myślała o wszystkich wrogach, jakich Brig miał w Prosperity. - Willie wiedział. Był przy obydwu pożarach. Widział mnie. Cassidy pociemniało w oczach. - Chyba nie masz zamiaru winić tego biednego chłopaka, który nie mógłby... - Moja matka też wiedziała. Chyba to czuła. Wiedziała, kim jestem, kiedy odwiedziła mnie w szpitalu. Wzięła 158 mnie za rękę i nawet nie mrugnęła. Powiedziała tylko, że od dawna chciała mnie zobaczyć. Zwróciła się do mnie po imieniu. Brig powoli przysuwał się do Cassidy, zmniejszając odległość między nimi. Zabolało go, gdy Cassidy odsunęła się i zmierzyła go dzikim, przerażonym wzrokiem. - Sunny nie podpaliła tartaku. Na miłość boską, Brig, posłuchaj siebie! - Oczywiście, że nie. Ale skoro wiedzieli Willie i Sunny, inni też mogli wiedzieć. - Albo ktoś chciał zabić Chase’a. Nie udało mu się i może spróbować jeszcze raz. - Spojrzała na niego ze strachem w oczach. - Ciebie też zabiją. - O ile im nie przeszkodzimy. - Dotknął jej policzka. Zamknęła na chwilę oczy. Poczuł, że drży. Po chwili odskoczyła od niego. - Ja... ja nie mogę... Brig... ja... na miłość boską, proszę cię, nie dotykaj mnie. Nie mogę uwierzyć, że z tobą rozmawiam. Ale wiedziała. Podświadomie wyczuwała, że ten mężczyzna jest inny, że to nie jest jej mąż. Chociaż uparcie temu przeczyła, widziała różnicę. Nie tylko w nim, ale i w swoim zachowaniu. Dlaczego nie zdecydowała się na rozwód, chociaż przed pożarem była pewna, że tego chce? Dlaczego prosiła go o drugą szansę? Dlaczego tak rozpaczliwie do niego lgnęła, kiedy on chciał ją utrzymać na odległość? Z powodu wybujałego poczucia lojalności? Dlatego, że dzięki pożarowi zobaczyła, jak bardzo kocha męża? Dlatego, że wiara nie pozwalała jej na rozwód? A może dlatego, że szósty zmysł podpowiadał jej, że to Brig? Czuła się podle. Dręczyło ją straszliwe poczucie winy. Minęła go i poszła do gabinetu Chase’a. Wzięła do ręki butelkę whisky. W lustrze nad barkiem zobaczyła swoją twarz i odbicie Briga stojącego w drzwiach. - Chcesz się napić? - Tak, ale chyba nie pora na to. - C... co masz zamiar zrobić? - Drżały jej ręce. Schowała je głęboko w kieszeniach szlafroka. Dobry Boże, i co teraz? Jest żoną Chase’a, który nie żyje. Sypia z Brigiem. Oddała mu się, przymykając oczy na kłamstwa, tak jak w przeszłości. - Chcę się dowiedzieć, kto to zrobił. Poczekaj tu. - Niepewnym krokiem zszedł do hallu. Cassidy usiadła na brzegu kanapy. Ukryła twarz w dłoniach i czekała aż minie jej dudnienie w skroniach i rozdzierający ból serca. Zawsze kochała Briga, ale teraz miała wrażenie, że za niewinną, dziewczęcą fantazją stoi sam diabeł. Choć tak bardzo go kochała, nigdy, przenigdy nie poświęciłaby dla niego Chase’a. Brata dla brata. Zrobiło jej się niedobrze. Pobiegła do łazienki, zamknęła drzwi i zwymiotowała wszystko, co miała w żołądku. Upadła na zimną posadzkę. Drżała. Otarła ręką usta. Łzy spływały jej po policzkach. Chyba nigdy w życiu tak nie płakała. - Cass? Zapukał do drzwi. Serce zaczęło jej łomotać. Brig! Och, Brig! Zmrużyła oczy i starała pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu zdrady. Zdrady własnego męża. - Nic ci nie jest, kochanie? Jezu, niech on nie będzie dla mnie miły. Nie zniosę teraz czułości. - Cassidy. - Jego głos stał się ostrzejszy. Powinna była się domyślić... Skręcało ją w środku, trzęsły jej się ręce i nie była w stanie myśleć... - Jeżeli się nie odezwiesz, wyważę te cholerne drzwi i... - Daj mi spokój! - Daję słowo, Cassidy. Albo natychmiast wyjdziesz, albo je wyważę. - Zostaw mnie w spokoju, Brig! - Znowu pochyliła się nad toaletą. Usłyszała, że Brig klnie pod nosem. Chociaż nie mogła zrozumieć poszczególnych słów, ich znaczenie nie pozostawiało wątpliwości. Wstała. Ból między nogami przypominał jej o tym, jak długo, namiętnie i gorąco się kochali. - Och, Chase, przepraszam - wyszeptała, a potem pochyliła się nad umywalką i umyła usta. Zobaczyła w lustrze swoje odbicie, śmiertelnie bladą twarz i bursztynowe oczy, które patrzyły z potępieniem, w milczeniu oskarżając ją o najgorsze zbrodnie. - Odejdź - powiedziała do swojego odbicia. Przemyła twarz zimną wodą. To, że będzie się oskarżała i żyła w poczuciu winy do końca swoich dni, nic nie zmieni. Nic. Tylko wykrycie zabójcy Chase’a może zagłuszyć poczucie nieświadomej zdrady. Grzechu, że nie kochała męża tak, jak powinna była. A co będzie, jeżeli to Brig? Co będzie, jeżeli okaże się, że to ten człowiek, który przez kilka tygodni udawał twojego męża? Mężczyzna, który cię zostawił? Który cię oszukał? Który zdradził samego siebie, własną matkę i swojego brata? Człowiek, który się z tobą kochał i wywrócił twój świat do góry nogami? Co ty tak naprawdę o nim wiesz? Nic! Nic!. Ale nie bała się. Bez względu na wszystko, nie będzie bała się Briga McKenziego. Był w gabinecie. Czekał z whisky w ręce. Spojrzała na szklankę bursztynowego płynu. - Pomyślałem, że jest okazja. Nie potrzebuję już kul. - Podobno chciałeś mi coś pokazać. - Kiedy ty przeprowadzałaś dochodzenie na temat Marshalla Baldwina, wykorzystując informacje od Oswalda 159 Sweeny’ego i twoich znajomych z pracy, ja też trochę kopałem. Podrzuciłem Sweeny’emu trochę informacji, które potem miał dostarczyć tobie. On o tym nie wiedział, oczywiście. - Oczywiście - powtórzyła chłodno. Co to za człowiek? - Zadzwoniłem do paru osób w Anchorage, Fairbanks i wszędzie, gdzie mieszkałem jako Baldwin. Do ludzi, którym ufałem. I którzy ufali mnie. Udzielili Sweeny’emu, Wilsonowi i Laszlo informacji, które chciałem, żeby mieli. - Jesteś prawdziwym draniem. Uśmiechnął się chytrze. - Bez wątpienia. Ale nie mogłem dopuścić do tego, żebyście - ty, zastępca szeryfa czy Bill - dowiedzieli się za dużo, zanim będę gotowy. - To dlatego nie powiedziałeś nikomu, że widziałeś Derricka w tartaku? Dlatego, że prędzej czy później ktoś by cię rozpoznał, a ty nadal jesteś podejrzany o zabójstwo Angie. - Słyszała dzikie łomotanie swojego serca. Ta rozmowa wydawała jej się nierealna. Po tylu latach. Po tylu cholernie długich latach. Pokiwał głową i obrócił szklankę w rękach. - Kiedy ty szukałaś gruszek na wierzbie, zajmując się Marshallem Baldwinem, ja prowadziłem dochodzenie na własną rękę. - Tak? - Usiadła na krześle i przyglądała mu się, wsłuchując się w jego głos. Zastanawiała się, dlaczego tak długo nie domyślała się prawdy. Brig McKenzie był zupełnie inny niż Chase. Podwinęła nogi pod siebie i bez sprzeciwu wzięła od Briga szklankę z whisky. - Jedno jest pewne: ten, kto za pierwszym razem podpalił tartak cały czas mieszka w Prosperity. I... - I Angie była w ciąży. - Nie miała pojęcia, dlaczego wyskoczyła z tym akurat teraz, ale to było dla niej ważne i dręczyło ją przez lata. Serce w niej zamarło. Patrzyła na Briga. Mocno zacisnęła palce na szklance, aż ją zabolały ręce. - Słyszałem. - Patrzył nieruchomo. - Ja nie byłem ojcem, Cass. - Skąd wiesz? - Ja nie... - Jak mam ci wierzyć? Okłamywałeś mnie. Cały czas. Każdego dnia. Nie zadzwoniłeś, nie napisałeś, nie spróbowałeś się ze mną skontaktować, żeby mi powiedzieć, że żyjesz i... Kłamałeś, co tu dużo gadać. Więc dlaczego niby miałabym ci wierzyć, że... - Nie byłem ojcem - powtórzył. Był wściekły. - Ale... Upuścił szklankę na podłogę i przeszedł pokój trzema długimi krokami. Chwycił ją za ramiona. - Ja tego nie zrobiłem, Cass, i możesz wierzyć, w co tylko chcesz, ale nie kochałem się z twoją siostrą. Parę razy niewiele brakowało, bardzo niewiele, ale nie zrobiłem tego. A wiesz, dlaczego? Nie umiała odpowiedzieć. Nie mogła się ruszyć. - Wiesz? Zaschło jej w gardle, a serce waliło jak oszalałe. - Przez ciebie, do cholery. Najlepsza panienka w okręgu sama chciała mnie uraczyć swoim tyłkiem, robiła wszystko, żeby mnie uwieść, a ja nie mogłem myśleć o nikim innym poza jej kościstą, piękną, stukniętą siostrą! - Nie wierzę... - Cholera. - Przyciągnął ją do siebie i przywarł do niej ustami. Jego smak, zapach i dotyk były boleśnie znajome. Jej ciało przylegało do niego. Całowała go namiętnie i łakomie. Brig jedną ręką rozwiązał pasek jej szlafroka. Silne dłonie objęły ją w talii, dotykając rozpalonej skóry, wzniecając w niej ogień, tak jak przed laty. - Cass - wyszeptał. - Słodka, słodka Cass. Westchnęła głośno i przeciągle. Przepełniało ją ogromne pragnienie i była tym przerażona. Zarzuciła mu ręce na szyję. Rozchyliła wargi. Czuła mrowienie między nogami. Brig pieścił jej włosy. Miał gorące, spragnione i rozpalone wargi. Zanurzył język w jej ustach. Jęknęła gardłowo. Ze strachem zdała sobie sprawę z tego, co robi. - O mój Boże. Uderzyła go w twarz. Zmrużył oczy z bólu, bo jego szczęka jeszcze nie całkiem się wygoiła. - Au! - Wciągnął powietrze, złapał się za twarz i tupnął nogą z bólu. - Chase... Brig... o Boże, nie chciałam... - Odsunęła się od niego. Wpatrywał się w nią z napięciem, a potem odwrócił się i podszedł do okna. Zaklął, zaciskając pięści. - Koniec z zasadami, Cass. Ja ci nie będę mówił, co masz robić, a ty nie będziesz mi rozkazywać. Będę się do ciebie zwracał, jak mi się podoba. Ty możesz robić to samo. Ale nie będziemy ze sobą sypiali, nie będziemy się dotykali i nie będziemy się zachowywali, jak byśmy byli małżeństwem. Rozprostowywał i zaciskał palce, jakby w ten sposób ćwiczył cierpliwość. - Wytrzymaj ze mną jeszcze kilka dni, aż doprowadzę sprawy do końca, a wtedy... wtedy wszystko wyjaśnimy i wyjadę. Wyjedzie? Znowu? Przeszył ją potworny ból. Zamarła. Nie mogła znieść myśli, że nigdy więcej go nie zobaczy. 160 - Nie wiem, czy chcę, żebyś wyjeżdżał. Spojrzał na nią. Miał surowy wyraz twarzy. - Nie wiesz, czego chcesz. Kiedy byłaś żoną Chase’a, chciałaś mnie. Teraz, gdy nie żyje, chcesz go z powrotem. Wykrzywiła usta w proteście. - Potrzebuję tygodnia, może trochę więcej... - Na wyjaśnienie sprawy, która pozostaje zagadką od siedemnastu lat? Ty ją rozwiążesz w ciągu tygodnia? Przestań... Uniósł mu się jeden kącik ust. - Długo nad tym pracowałem. Jak myślisz, dlaczego przyjechałem akurat teraz? - Wiesz, kto podpalił tartak? - Jeszcze nie, ale chyba niedużo mi brakuje. Ktoś się denerwuje. - Westchnął i zmrużył oczy. Przerwał, jakby zastanawiając się nad własnymi słowami. Co teraz? Nie mogła znieść szalejących emocji. - Zjawiłem się wtedy w tartaku z jeszcze jednego powodu. Zamarła. - Jakiego? - Wróciłem po ciebie. - Co? Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i przyglądał się jej. - Chase mi powiedział, że masz dosyć małżeństwa. Że nalegasz na rozwód. Uwierzyłem mu. Wiedział, że to koniec i... i miał zamiar się wycofać, Cassidy. Gdybym ja chciał ciebie, a ty mnie, nie miał zamiaru stawać nam na drodze. - Jezu... - Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Tego było już za wiele. - Ale nie za darmo. Po tylu latach ciężkiej pracy nie zamierzał po prostu sobie odejść. Chciał całą resztę. - Brig wskazał ręką w stronę okna. - Tartak, ziemię, drewno, biura. - Nie mogę uwierzyć, że chciał mnie sprzedać. - To nie było dla niego łatwe. I nie było zbyt szlachetne, ale wiedział, że nie może mieć ciebie, że go nie kochasz i że nigdy nie pokochasz, i to go zabijało każdego dnia. Stał się obojętny, rzucił się w wir pracy. - Brig potarł kark i odwrócił wzrok. - To nie wszystko - domyśliła się Cassidy. Westchnął. - Brig? - Cholera. - Oparł się o parapet i odchylił głowę. - Prawda jest taka, że nie byłaś jego pierwszą wybranką. - C... co? - Czuła, że huczy jej w uszach. - To ironia, Cass. - Odwrócił się do niej twarzą. - Chase się z tobą ożenił, bo byłaś jedyną żywą córką Buchanana. Kiedyś on też był zakochany w Angie. Jak wszyscy w tym przeklętym mieście. - Powinni wam odebrać odznaki! - Rex Buchanan był wzburzony, gdy wszedł do kuchni i zastał tam T. Johna pijącego kawę z jego żoną. - Wszystkim z biura szeryfa! Czy wy robicie coś poza zamieszaniem, piciem kawy i pokrzykiwaniem do dziennikarzy: żadnych informacji? Kto spalił tartak? Kto usiłował zabić mojego zięcia? Gdzie jest Sunny McKenzie? I kto to, do cholery, jest Marshall Baldwin? T. John westchnął głośno. - Pracujemy nad tym. Zacznijmy od pani McKenzie. Wzięliśmy psy gończe do lasu, ale ona jest sprytna. Psy ujadały i kręciły się w kółko, a potem zaczęły ciągnąć, jak oszalałe. Myślałem, że znajdziemy ją w domku przy jeziorze Hayden, na pańskiej posiadłości przy wzgórzach. - Wiem, gdzie jest ten domek. Łowiłem tam ryby w dzieciństwie. - Był pan tam ostatnio? - Hm... - Rex nerwowo spojrzał na żonę. - Och, Rex, nie. - Dena sięgnęła po papierosy. - Przecież musiała gdzieś mieszkać, do diabła! Gdyby ją znaleziono, Chase znowu zamknąłby ją w zakładzie. Jest matką Williego... - I twoją kochanką! - wybuchnęła Dena, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co sobie kto pomyśli. I tak była tematem plotek całego miasta. T. John wstał. - Nie ma jej już w tym domku. - Wiem. Dlatego tu jestem. - Rex oparł się o stół, a potem usiadł ciężko na kuchennym krześle. Patrzył przez okno na pola i basen. Przez lata starał się zatrzymać ulotną młodość, wrócić do czasów, kiedy żyła Lucretia, ale mu się to nie udało. Niestety. - Myślałem, że może pan wie, gdzie ona jest. 161 Rex zdjął z głowy czapkę z daszkiem i miął ją w palcach. - Nie - przyznał. - Odeszła ode mnie. - Och, Rex. - Dena na próżno starała się powstrzymać fasy. - Jak Lucretia. - Wie pan, zastanawiałem się nad tym. To znaczy, nad pańską pierwszą żoną. Nie było mnie wtedy tutaj. - Odeszła ode mnie. - Odeszła? Ale chyba... - Odeszła do nieba - wyjaśnił Rex. Zmarszczki na twarzy świadczyły o jego wieku. - Nie mogła tego dłużej znieść. Przez Sunny. - To mnie zawsze zastanawiało - wyznał T. John. Wpatrywał się w człowieka, który kiedyś był najpotężniejszym mężczyzną w okręgu Clackamas. - Choć był pan tak straszliwie zakochany w pierwszej żonie, dlaczego kręcił się pan koło innej kobiety? - Bo Lucretia była oziębłą suką, która nie wpuszczała go do swojego łóżka. - Dena! - Rex wstał, ale ona posłała mu spojrzenie, które roztopiłoby górę lodową. - Tak było. Wiem. Musiałam usuwać zamki z drzwi, kiedy się tu wprowadziłam. Nie wiem, co się stało, Rex, ani jak ci się udało mieć z nią dwoje dzieci, ale wiem, że ona cię zniszczyła. Traktowała cię jak trędowatego, a potem, kiedy znalazłeś sobie inną kobietę, odeszła na zawsze, włączając silnik swojego nowego samochodu i słuchając Elvisa! - To nie było tak. - Nawet dzieci jej nie obchodziły. Znalazł ją Derrick. Mała Angie była wtedy w kołysce. Co by się stało, gdyby wybuchł pożar albo Angie wypadła z kołyski i spadła ze schodów? Zastanawiałeś się kiedyś, jak czuł się Derrick, gdy znalazł martwą matkę za kierownicą jej cholernego prezentu urodzinowego? - Dena! - Nic dziwnego, że wyrósł na skurwiela. Każdy by wyrósł. Lucretia zasłużyła na śmierć. Każda przyzwoita kobieta najpierw zatroszczyłaby się o dzieci, a potem puszczała magnetofon w samochodzie. Była samolubna za życia i samolubnie umarła, a ty przez ostatnie trzydzieści lat bez przerwy się o to obwiniasz! Rex pobladł. Nie czuł nic, bo cały był odrętwiały. - Lucretia była aniołem. - Na miłość boską, Rex, otwórz oczy! - Znajdźcie Sunny - zwrócił się Rex do T. Johna. Ignorował żonę i jej gadanie, zupełnie jak przez ostatnie trzydzieści lat. - Nie mogę jej stracić. T. John wsunął okulary słoneczne na czubek nosa. - Gdzie jest Willie Ventura? - Teraz nazywa się Buchanan. - Jakkolwiek się teraz nazywa, zniknął. Wie pan coś o tym? - Dena go wyrzuciła. T. John spojrzał na drugą panią Buchanan. Dena potarła ramiona, jakby nagle zrobiło jej się zimno, a potem wzięła zapalniczkę i zapaliła papierosa. Płomień zadrżał. - Dostawałam gęsiej skórki, kiedy się tu kręcił. Parę razy dobrał się do alkoholu Reksa, z gabloty z bronią zginęła jedna strzelba i znalazłam go w pokoju Angie, jak wpatrywał się w ten przeklęty portret Lucretii. Wiem, że wszyscy uważają, że on jest nieszkodliwy, ale ten chłopak to diabeł. Wcielony diabeł. I nie jest tak głupi, za jakiego uchodzi. - Zamknij się, Dena! To mój syn. - Rex zadarł głowę i spojrzał na zastępcę szeryfa. - Jego też proszę znaleźć. Jeżeli się panu uda, to dam pieniądze na pańską kampanię wyborczą. Wiem, że zamierza pan kandydować na szeryfa. Najwyższy czas, żeby Floyd Dodds miał godnego konkurenta. Znajdzie pan mojego syna i Sunny, a ja będę pana sponsorem. Legalnie albo nielegalnie. Nieważne. Nie mogę stracić nikogo więcej z rodziny. - Przecież oni nie są twoją rodziną! - wrzasnęła Dena. Rex uśmiechnął się blado do żony. - Mylisz się, Dena. Zawsze się myliłaś. Cassidy nie miała pojęcia, jak długo jeszcze zdoła uczestniczyć w tej maskaradzie. Prawie nie odzywała się do Briga, od kiedy dowiedziała się, kim naprawdę jest. Uzgodnili plan działania, ale nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie mogła udawać, że wszystko jest po staremu. Całe jej życie stanęło na głowie. Prawie nie widywała się z Brigiem. Mieszkali w tym samym domu i poświęcali czas tej samej sprawie - chcieli znaleźć sprawcę pożarów, ale niewiele mieli ze sobą wspólnego. Tak było bezpieczniej. Nie zjawiał się rano przy stawie, kiedy Cassidy pływała, ale upierał się, żeby chodziła tam z Ruskinem. W domu Cassidy celowo unikała Briga. Nie mogła dłużej ciągnąć tej farsy. Jej życie legło w gruzach. Jej matka była zdenerwowana. Sunny i Willie zaginęli. Rex był w paskudnym nastroju. Felicity i Derrick znowu 162 się kłócili. Ona natomiast udawała, że jest żoną szwagra, którego wszyscy uważali za zmarłego, a tymczasem to jej mąż nie żył, a jego ciało odesłano statkiem na Alaskę. - Uwaga! - powiedziała, wchodząc do redakcji i kierując się w stronę biurka Billa Laszlo. - Mam coś dla ciebie - oznajmiła. Z takim zapałem stukał w klawisze, że nie usłyszał, że Cassidy do niego podeszła, toteż prawie podskoczył, kiedy się odezwała. - Co? - Chyba najpierw powinniśmy omówić to z Mike’em. - Nie czekając, skierowała się do gabinetu redaktora naczelnego. Gillespie był wniebowzięty. Chociaż raz „Times” wyprzedzi inne stanowe gazety, nawet „Oregonian”. Założył kciuki za szelki i wypiął pierś z taką dumą, jakby był pierwszym mężczyzną na ziemi, który miał rodzić. - Więc Chase chce oznajmić, że Marshall Baldwin to był Brig McKenzie. - Tak. - Powiem tyle: całe miasto odetchnie z ulgą - stwierdził Laszlo. - Z tego, co wiem, mało kto lubił Briga. Miał bez przerwy kłopoty z prawem, z dziewczynami, z wszystkim i ze wszystkimi. Czarna owca. Cassidy zdobyła się na lakoniczny uśmiech. - Był moim szwagrem - przypomniała. - Przy Chasie nie wyskakiwałabym z takimi rewelacjami. Mogłoby mu się to nie spodobać. - Oczywiście. - Mike rzucił Billowi ostrzegawcze spojrzenie. - Tylko dlatego, że w młodości trochę było o nim słychać... - Było o nim głośno - zauważył Bill. - Powinieneś usłyszeć pastora Spearsa. On go nienawidzi. Hm, za bardzo nie przepada też za twoim mężem. - Ani za mną. - Cassidy wyprostowała plecy. - Nazwał Briga poganinem. - Brig pewnie też nie szczędził mu wyzwisk - stwierdził Mike. - Dobra, trzeba kuć żelazo, póki gorące. Czy Chase dzisiaj chce złożyć to oświadczenie? - Tak. W biurze korporacji. O pierwszej. Powinien być już wtedy po rozmowie z szeryfem. - Musimy tam być! Trzeba zdobyć oświadczenie od szeryfa Doddsa i Wilsona. Boże, dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie wcześniej? - Bill poderwał się z krzesła. Cassidy nie dała się sprowokować. - W firmie. O pierwszej. Jeżeli się zjawisz w biurze szeryfa, to stracisz wyłączność. - Ale... - W porządku. - Mike był czerwony na twarzy i był tak zły, że mało mu piana z ust nie poszła. - To Cassidy ustala reguły gry. Musimy się na nie zgodzić. - Boże, Mike... - Powiedziałem coś! - ryknął naczelny. Bill z wściekłości kopnął kosz na śmieci, który potoczył się pod ścianę. - Ale nie będzie tam żadnej innej agencji informacyjnej? - Gillespie chciał postawić sprawę jasno. - O ile wy ich nie ściągniecie, to nie - obiecała Cassidy. - Długo pan czekał z tym wyznaniem. - T. John zmierzył Briga podejrzliwie. Wydął dolną wargę i przyglądał się twarzy Briga, jakby szukał na niej kłamstwa. - Od samego początku wypytywałem pana o tożsamość nieznajomego vel Marshalla Baldwina. - Wiem. Chroniłem go. - Przed prawem? - Cały czas był przecież podejrzany o zabójstwo Angie Buchanan i Jeda Bakera, prawda? - Fakt. - T. John oparł się na krześle. Nie wierzył w ani jedno słowo Briga. - Wrócił, bo chciał wszystko wyjaśnić. Tak, chciał ubić ze mną interes, ale... - To była tylko przykrywka. - Tak. - Powinien pan z tym przyjść o wiele wcześniej. - Mój błąd. - Brig oparł się na krześle. Trochę się pocił, bo wyczuwał, że T. John jest zawzięty tak samo jak on i że zrobi wszystko, żeby dostać to, czego chce. - Można to zakwalifikować jako ukrywanie dowodów. - Można. - A wiedział pan, gdzie on jest? - Niezupełnie. Dzwonił od czasu do czasu i domyślałem się, że jest w Kanadzie albo na Alasce. - Skąd? - T. John obserwował każdy jego ruch. - Po sporadycznych uwagach na temat pogody. - Ale nie pytał pan ani nie sprawdził wyciągów z telekomunikacji, żeby dowiedzieć się, skąd dzwonił. - Nie. 163 - Dlaczego? - Nie za bardzo chciałem się z nim zobaczyć. - A to dlaczego? - Bo był zakochany w mojej żonie. T. John przestał oddychać. - W pana żonie? Cassidy? - Tak. - Ale przecież miał romans z tą drugą dziewczyną, jej starszą siostrą przyrodnią? Brig wzruszył ramionami tak, jak to często robił Chase. Za każdym razem, gdy myślał o bracie, czuł się tak, jakby mu założono pętlę na szyję. Część jego umarła wraz z Chase’em. Trawiło go poczucie winy, wściekłość i chęć zemsty, ale udało mu się nie okazać emocji. - Brig umiał sobie radzić. - Miał nie najlepszą reputację. Rozmawiałem z kilkoma kobietami, z którymi miał romans. Teraz wszystkie mają mężów, dzieci i nie za bardzo chcą mówić, ale z tego, co się dowiedziałem, był cholernym kobieciarzem. Brigowi zrobiło się niedobrze, kiedy usłyszał te słowa. - Był młody. - I napalony. - Zgadza się. I napalony. - A pana żona? Ona też na niego poleciała? Zastępca szeryfa nie popuszczał. - Tak. Czuł się niezręcznie, mówiąc o Cassidy. Nie chciał wciągać jej w całe to zamieszanie, ale nie miał wyboru. - Ale ożenił się z nią pan. - Myślała, że Brig nie żyje. - A pan wiedział, że jest inaczej? - Tak. - Czy ona przestała go kochać? Brig spojrzał Wilsonowi prosto w oczy. - Tak. - Był tego pewien. Wiedział, że kilka dni temu sam zabił tę miłość. Derrick odłożył słuchawkę drżącą ręką. Już po nim. Zadzwoniła Lorna. Powiedziała, że ma kasety wideo z małymi sesjami z jej córką, która, jak zauważyła, nie ma piętnastu ani szesnastu lat, ale czternaście, a tylko wygląda nad wiek dojrzale. Zawartość żołądka podeszła mu do gardła. Czternaście! Boże, jest młodsza niż twoja córka. Jesteś zboczeńcem, Buchanan, jak twój stary. Usiadł przy biurku boga imperium Buchanana. Dotarło do niego, że wszystko się wali. Będzie zrujnowany, zhańbiony, wystawiony na pośmiewisko. Felicity się z nim rozwiedzie, dziewczynki nie będą chciały go widzieć, a ojciec go wydziedziczy, choć sam przez całe lata pieprzył się z innymi kobietami i pociągała go własna córka. Boże, to było chore. Znowu zaburczało mu w brzuchu. Wstał zza biurka. Czterdzieści osiem godzin. Tyle czasu mu dała. Potem skopiuje kasety nagrane w jej wielkim łóżku i przekaże je stacjom telewizyjnym, jego żonie i pieprzonemu szeryfowi. Ani przez chwilę nie wątpił, że Lorna spełni swoje groźby. Od razu zagięła na niego parol. Chciała miliona dolarów, ale powiedziała, że nie jest zachłanna i że może jej wypłacać w ratach, po pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie przez kilka lat, doliczając odsetki. Na wszelki wypadek, gdyby postanowił skazać się na potępienie, stracić reputację i rodzinę, Lorna ostrzegła go, że ma przyjaciół, między innymi ojca Dawn, oszusta z paskudnym temperamentem. - Cholera - warknął. Wyglądał przez okno. Czuł wstręt do siebie samego i pożądania, przez które zawsze pakował się w kłopoty. Co ma zrobić? Jest przyciśnięty do muru. A jego rodzina? Boże, co się stanie z jego córkami? Może nie poświęcał im tyle uwagi, ile życzyłaby sobie Felicity, ale je kochał. Na swój sposób. Dla ich dobra trzymał się od nich z daleka. Wiedział, że jego ojciec pożądał Angie i nie chciał popełnić takiego samego błędu. Nigdy. - Derrick? Zerwał się na równe nogi. Z rozmyślań wyrwał go głos Felicity. Stała przy biurku i wpatrywała się w niego, jakby chciała go zabić. O Boże, ona wie. Zaschło mu w gardle. - Coś się dzieje. - Felicity dostrzegła nerwowy tik w lewym oku Derricka i przygotowała się na najgorsze. - Co? - Nic. Nic się nie dzieje. Nie uwierzyła mu. Znowu ma tajemnice, jak kiedyś. Podejrzewała, że miał romanse i nie była na tyle głupia, żeby sobie wmawiać, że to nic nie znaczy. Za każdym razem, gdy ją zdradzał, czuła ból. Piekielny ból. Oddała mu wszystko, ryzykowała dla niego wszystkim. Wszystkim. A on i tak jej nie chciał. Tak naprawdę nie chciał jej 164 nigdy, ale uważała, że przynajmniej mógłby być wierny. Chyba jednak i to było zbyt wiele. Zwykle czuła się swobodnie w biurze i we wszystkich posiadłościach Buchanana, ale dziś po południu coś było nie tak. Spojrzała na zegarek, a potem znowu na męża. Był spocony i za wszelką cenę starał się zachowywać normalnie. Coś się kroiło. I miało to coś wspólnego z Chase’em. Kątem oka dostrzegła, że uśmiechnął się blado, pierwszy raz od pożaru. Był to cierpki uśmiech, który zmroził jej krew w żyłach. - Na pewno o niczym nie powinnam wiedzieć? - Wpatrywała się przez korytarz w otwarte drzwi gabinetu Chase’a. - O co ci chodzi, Felicity? - Derrick nie ukrywał irytacji. - Słuchaj, jestem zajęty. Jeżeli chcesz o czymś porozmawiać... Felicity odwróciła wzrok od drzwi Chase’a i spojrzała na męża. Bezczelnie spojrzał na zegarek i zapalił papierosa. - Chciałam z tobą porozmawiać o Angeli. - Tutaj? Teraz? W pracy? - Nie chce iść do liceum świętej Teresy. Chce zostać tutaj, przez tego chłopaka, z którym się spotyka... - Jakiego chłopaka? - Jeremy’ego Cutlera. Nikt taki, zwykły napalony dzieciak, który... Co ona tu robi, do cholery?! - Felicity dostrzegła Cassidy, wchodzącą do biura Chase’a w towarzystwie dziennikarza, Billa Laszlo, wysokiego faceta, którego Felicity parę razy spotkała na siłowni. Derrick spojrzał w tę samą stronę. - Cassidy jest żoną Chase’a. Nazywa się Buchanan. Ma prawo tu przychodzić. Tak samo jak i ty. Felicity odwróciła się gwałtownie i rzuciła mężowi mordercze spojrzenie. - Ale Laszlo nie ma. Mówię ci, że coś się kroi. Coś wielkiego. I mam zamiar dowiedzieć się, co. Może ty też pójdziesz, bo to ma pewnie coś wspólnego z pożarem? - A co mnie to obchodzi? Felicity podeszła do drzwi i zamknęła je. Oparła się o zimną futrynę. - Oboje wiemy, że nie było cię w domu tej nocy, kiedy wybuchł pożar. A chyba nie chcemy, żeby zastępca szeryfa nabrał podejrzeń, że byłeś w tartaku. - Nie byłem. - Wsunął zapalniczkę do kieszeni spodni. - Więc gdzie byłeś, kochanie, co? - Założyła sobie ręce na piersiach i pukała palcami w ramię. - I gdzie byłeś wtedy, gdy wybuchł pożar, w którym zginęła Angie? Wszyscy są przekonani, że byłeś ze mną. Dwa razy cię kryłam. - Ścisnęła dwa palce, starając się opanować wściekłość, ale wybuchło wszystko, co w sobie dusiła: lata kłamstw, noce, kiedy się zamartwiała i dni, kiedy się modliła, żeby udało jej się utrzymać przy sobie niespokojnego męża. Nazbierało się w niej złości, do tego problemy z Angelą... - Nigdy cię nie pytałam, gdzie byłeś tamtej nocy siedemnaście lat temu. Kłamałam jak z nut, chociaż wiedziałam, że byłeś zakochany w swojej siostrze. - C...co? - Nie udawaj niewiniątka. Myślisz, że nie wiem, kto był ojcem dziecka Angie? - Nie wiem, o czym mówisz. - Derrick wyglądał na zgorszonego. Nie ma co, nieźle mu idzie oszukiwanie. Prawie tak dobrze jak jej. - Widziałam cię z nią, Derrick. Wiem, że pieprzyłeś się ze swoją siostrą. Domyśliłam się, że to ty byłeś ojcem jej dziecka i dlatego cię kryłam tej nocy, kiedy wybuchł pożar. - Myślisz, że ja to zrobiłem... że jaja spaliłem? - Ja to wiem, kochanie. Nie rozumiem tylko, po co podpaliłeś tartak kilka miesięcy temu. Chyba że byłeś zazdrosny o Cassidy. - To obrzydliwe! - Chcesz mi powiedzieć, że nie pieprzyłeś swojej przyrodniej siostry, ani że cię nie pociągała? - Skąd ci to przyszło do głowy? - W jego oczach było niedowierzanie, ale Felicity dostrzegła cień poczucia winy. Jest tak samo zboczony, jak jego ojciec. Myślała, że po śmierci Angie się zmieni, ale myliła się. - Weź się w garść - powiedziała jakby nigdy nic, chociaż cierpiała katusze. Nigdy wcześniej mu tego nie zarzuciła. Nigdy tak się nie bała. - Tym będziemy martwić się później, a teraz trzeba się dowiedzieć, co mówi twój szwagier, żebyśmy mogli uzgodnić wspólną wersję. - Ja nie... - Zamknij się! Nie mamy czasu na kłamstwa! Derrick spojrzał groźnie zza chmury dymu. - Chase nic nie wie. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. Ale były przecież ślady twojej ciężarówki. Lepiej pójdę i sprawdzę. Nad lasem zapadła ciemność. Tylko nikły blask srebrnego księżyca i garstki gwiazd rzucał światło na strumyk płynący wzdłuż wąwozu Lost Dog. Sunny zamknęła oczy i poczuła, że zbliża się do niej noc. Wiatr zmierzwił jej 165 włosy, poruszył gałęziami drzew i wzbił tuman kurzu z piaszczystego brzegu. Słychać było głos sowy, samotnie śpiewającej nocną pieśń. Z lasu dobiegał odgłos cichych kroków. Nocne istoty. Nie człowiek. I nie pies. Zachowała się lekkomyślnie, dając się zobaczyć tamtym dzieciakom. Biuro Szeryfa ściągnęło psy, które miały ją znaleźć, ale łatwo je wykiwała. Miała wyraźne wizje, czuła przypływ mocy i wiedziała, że nadszedł czas prawdy, choć prawda była najgorsza z możliwych. Od tego zależy życie jej synów. Nie ma wyboru. Kłamstwa muszą się skończyć. Czuła, że ziemia drży od środka. Czuła zapach nadciągającej burzy. Ułożyła gałęzie i suche liście w kamiennym kręgu. Sięgnęła do przepastnych fałd spódnicy i znalazła pudełko zapałek i pierwszą stronę wczorajszego wydania „Timesa”: „Przemysłowiec z Alaski zidentyfikowany jako Brig McKenzie”. Przy kolumnie umieszczono czarno-białe zdjęcie Briga z dzieciństwa i Marshalla Baldwina. Artykuł porównywał pożar sprzed lat do niedawnej katastrofy, w której zginął Brig. Tylko że on wcale nie zginął. To Chase stracił życie w płomieniach. Zapłakała cicho nad synem, który przez tyle lat był dla niej dobry i przysięgła w ojczystym języku matki, że zemści się na jego zabójcy. Wizje stały się bardziej wyraziste. Zobaczyła synów w pożarze, wszystkich trzech. Była tam też inna twarz. Zła twarz, twarz mordercy. - Śmierć tobie i tym, których kochasz - wyszeptała. Rozległ się szmer, zapachniało siarką i płomienie buchnęły w niebo, ozłacając ziemię. Pohukiwanie sowy ucichło. Nocne stwory rozbiegły się. Las przestał szumieć. Sunny, uśmiechając się, patrzyła na skwierczące liście. 24 Nie mogę żyć w kłamstwie. - Cassidy stała w drzwiach z walizką. W zesztywniałych palcach trzymała kluczyki jeepa. Konferencja prasowa była ciężką próbą, ale trudniej było powiedzieć rodzicom. W dodatku wiedziała, że kłamie na temat Briga. I Chase’a. Rex zaklął, gdy dowiedział się, że Marshall Baldwin był naprawdę Brigiem McKenziem, Dena stwierdziła, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a Cassidy czuła się największą hipokrytką na ziemi. Od pierwszej rozmowy z Laszlo dwa dni temu, powiedziała policji, rodzinie, krewnym i przyjaciołom taką masę kłamstw, że nie byłaby ich w stanie zliczyć. Potrzebowała czasu, żeby wszystko przemyśleć. Czasu, żeby poskładać na nowo swoje życie. Czasu na żałobę po Chasie i czasu, żeby pogodzić się z tym, że Brig jest... No właśnie, kim? Przecież nie może wiecznie udawać, że jest jej mężem. Niedługo będą chcieli wszystko wyjaśnić i wtedy prawda wyjdzie na jaw, że mieszka ze swoim szwagrem, który jest jej kochankiem i ukrywa fakt, że jej mąż nie żyje. Życie z Brigiem było za bardzo skomplikowane. Przyszłość mglista. Cassidy nie miała pojęcia, co zrobi. Chwyciła klamkę. - Wyjeżdżasz? - Głos Briga ją zmroził. Odwróciła się i zobaczyła, że podchodzi do niej, lekko utykając. Miał kamienną twarz. Był ogolony. Blizn prawie nie było widać. Był przystojny i sprawiał wrażenie szorstkiego i nieprzystępnego niczym góry Alaski, gdzie przeżywał piekło przez siedemnaście lat. Zadzwonił telefon, ale nie zwrócili na to uwagi. Znowu dziennikarze. Co za ironia losu, pomyślała. Ile to razy ona była po tej drugiej stronie i z zaciśniętymi zębami modliła się, żeby osoba, którą była zainteresowana odebrała telefon, żeby potwierdziła albo zweryfikowała jej informacje. Teraz wydawało jej się to nieludzkie. - Dlaczego? - Wskazał ręką na walizkę. - Czuję się tutaj jak w więzieniu. - Przeze mnie? - Przez kłamstwa. - To już nie potrwa długo. - Jego oczy były jasne jak letni dzień. - Skąd wiesz? Odwrócił wzrok od jej oczu i spojrzał na kącik jej warg. - Wiem. - Brig... - Ugryzła się w język. Bardzo pilnowała się, żeby zwracać się do niego jak do męża, jednak rzadko mówiła do niego Chase, bo było to poniżające i obłudne. Bała się, że może pomylić się przy ludziach. Dla niej było oczywiste, że jest to Brig. Różnił się od brata nie tyle wyglądem, co zachowaniem, dlatego była pewna, że ktoś w końcu domyśli się prawdy. - Chcę, żebyś została. Dom wydawał się pusty. Było cicho. Panował upał. Wzrok Briga zatrzymał się na pulsującej szyi Cassidy. Tak samo pulsowało jej w głowie. Musi odejść. Dopóki jeszcze potrafi. - Nikomu nie powiem, jeżeli o to się martwisz. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Nie było żadną tajemnicą, że moje małżeństwo z Chase’em się rozpadało. Nikogo nie zdziwi, że byłam przy tobie, dopóki nie wyzdrowiałeś, a kiedy doszedłeś do siebie, zdecydowaliśmy się rozejść. - Tylko, że nie jesteśmy małżeństwem, co niedługo wyjdzie na jaw. - W końcu. 166

Posted in: Bez kategorii Tagged: sposób na krosty, rasa psów bolończyk, jak się ubrać na domówkę,

Najczęściej czytane:

dobre. Monty zjechał z krawe¿nika i wcisnał gaz. Jeep ruszył w

góre ulicy. Dziecko zanosiło sie od płaczu, a Kylie nic nie mogła zrobic. Myslała o Nicku. Na pewno ju¿ nie ¿yje, a wkrótce... wkrótce jej dziecko tak¿e zginie. Chyba, ¿e ona ... [Read more...]

iatłami. ...

Och Boże, gdzie to jest? Zrobiła dwa kroki, wpadła na biurko i zaklęła pod nosem. Biip! Biip! Biip! Zlana potem, zapaliła latarkę i skierowała snop światła na ścianę niewielkiej recepcji, a potem na kalendarz i ... [Read more...]

85

była próba odpokutowania za przeszłość. Katrina straciła wiele szacunku dla starego piernika, ale uznała, że lepsza choć odrobina ojcowskiego zainteresowania niż całkowity jego brak, i nawet jeśli miłość do dziecka przychodziła późno, można byłoby powiedzieć: „Lepiej późno niż wcale”. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 www.lodziarnia.warszawa.pl

WordPress Theme by ThemeTaste