– Nie pomyliłem się co do ciebie, mądra jesteś. Zaraz wszystko przeniknęłaś. Ja o wiele
dłużej od ciebie rozmyślałem. Wreszcie zrozumiałem i w duszy mi zadrżało. Kto mógł tak straszną rzecz uczynić? Nie ja. A zatem kto? Czy nie starzec Dawid? Może w niego bies wstąpił, do złego czynu pobudził? Ale Dawid jeszcze słabszy był od Teognosta, przez chorobę serca z łoża prawie nie wstawał. Gdzie mu tam! Znaczy się, ktoś obcy. Ktoś czwarty. Tak wychodzi? – Tak. – Pani Polina skinęła głową. Niespieszne jej było podzielić się ze starcem swoimi przypuszczeniami. Święty samotnik chyba jeszcze nie wszystko powiedział. – Trzy miesiące temu był tu ktoś. Tak jak ty, nocą. Do mnie do celi zaszedł – powiedział Izrael, potwierdzając jej domysł. – Malutki, potargany, wciąż podryguje? – spytała Polina Andriejewna. Starzec zmrużył oczy. – Widzę, że go znasz. Tak, malutki. Mówił niewyraźnie, śliną tryskał. Na nawiedzonego wyglądał. Tyle że on nie zabijał. Po tych słowach pani Lisicyna wyjęła z futerału okulary i popatrzyła na przełożonego pustelni bardzo uważnie. – Ojciec z taką pewnością to mówi. Dlaczego? – To nie taki człowiek. Ja ludzi dobrze znam. I jego oczy widziałem. Z takimi oczami się nie zabija, do tego śpiącego, potajemnie. Nie zrozumiałem, co on mi tu opowiadał. O jakichś promieniach. Koniecznie chciał moją łysinę bliżej obejrzeć. Przepędziłem go. Ale tym z Araratu się nie poskarżyłem. Trudno im objaśnić po jednym słowie na dzień, a i szkody ten nawiedzony żadnej nie wyrządził... Nie, córko moja, Teognosta ktoś inny udusił. I wydaje mi się, że wiem kto. – Cucullus non facit monachum? – Polina Andriejewna ze zrozumieniem kiwnęła głową. – Tak. To już tylko do ciebie mówiłem, żeby łódkarz nie zrozumiał. – A skąd wiedziałeś, ojcze, że ja znam łacinę? Starzec uśmiechnął się pełnymi wargami, tak mało pasującymi do ascetycznej, obciągniętej skórą twarzy. – Co to, wykształconej kobiety od kucharki nie odróżnię? Na nasadzie nosa ślad od okularów, ledwie widoczny, ale ja do drobiazgów mam dobre oko. Zmarszczki, o tutaj. – Wskazał palcem na kąciki oczu. – To od ciągłego czytania. A zresztą, co tam, moja miła, ja o kobietach wszystko wiem. Wystarczy, że raz spojrzę, i każdej mogę całe jej życie opowiedzieć. Pani Lisicyna nie mogła znieść takiego zarozumialstwa, choćby nawet od świętego starca. – No, zaraz każdej... A co o moim życiu ojciec powie? Izrael przechylił głowę na bok, jakby utwierdzając się w poczynionych już obserwacjach. Zaczął mówić powoli: – Lat masz trzydzieści. Nie, raczej trzydzieści jeden. Nie jesteś panną, ale i nie mężatką. Myślę, że wdową. Ukochanego nie masz i nie chcesz mieć dlatego, że... – Wziął osłupiałą słuchaczkę za ręce, popatrzył na paznokcie, na dłoń. – Dlatego że jesteś mniszką albo nowicjuszką. Wyrosłaś na wsi, w jakiejś środkoworosyjskiej majętności, ale potem mieszkałaś w stolicach i bywałaś w wysokich sferach. Najbardziej chciałabyś żyć samym tylko duchowym życiem, ale ciężko ci to przychodzi, bo młoda jesteś i sił masz w sobie dużo. A najważniejsze – jest w tobie wiele miłości. Cała jesteś tą nierozdaną miłością przepełniona. I to ona się z ciebie wylewa. – Starzec westchnął. – Takie kobiety ceniłem najbardziej. Cenniejszego od nich nic na świecie nie ma. A jakieś pięć lub sześć lat temu przytrafiło ci się wielkie nieszczęście, ogromny smutek, po którym postanowiłaś odejść ze świata. Popatrz no mi w oczy. Tak, więc to tak... Widzę, co za smutek. Powiedzieć? – Nie! – wzdrygnęła się Polina Andriejewna. – Nie trzeba! Starzec uśmiechnął się miękkim, nieobecnym uśmiechem. – Nie dziw się, żadnych czarów tu nie ma. Słyszałaś pewnie. Ja do mnichów z zajadłych lubieżników się przeniosłem. Cały sens mojego poprzedniego życia do kobiet się sprowadzał. Kochałem ja Ewy plemię bardziej niż cokolwiek na świecie. Nie, źle mówię: oprócz kobiet nie kochałem niczego. Od jak dawna siebie pamiętam, zawsze taki byłem, od wczesnej małoletniości.